W starciach zginęły już cztery osoby, jest też kilkuset rannych. W sobotę przywódca opozycji Suthep Thaugsuban przedstawił szefowej rządu ultimatum, dając jej dwa dni na oddanie władzy.
Yingluck Sinawatra zdecydowanie odrzuciła takie żądania, twierdząc, że są one pozbawione podstaw prawnych. W wystąpieniu telewizyjnym oświadczyła: „uczynię wszystko dla uszczęśliwienia narodu, jednak muszę działać w ramach określonych przez konstytucję".
Z kolei wicepremier i jednocześnie szef tajlandzkiej dyplomacji Surapong Tovichakchaikul zapowiedział, że zaapeluje o międzynarodową pomoc w celu zakończenia politycznej rewolty.
Żółci kontra czerwoni
Obecny kryzys jest skutkiem pata politycznego trwającego w Tajlandii od kilku miesięcy i walki podjazdowej toczonej przez dwa główne obozy polityczne. Demonstrujący Tajowie okazują zmęczenie nieudolnymi rządami „czerwonych koszul" (czyli partii Pheu Thai związanej z klanem byłego premiera i brata obecnej premier, Thaksina Sinawatry).
Od czasu wielkich protestów z 2010 r. nastroje zmieniły się diametralnie – większość ludzi nie wierzy już w miraże szczęśliwości i dobrobytu roztaczane przez otoczenie byłego premiera-miliardera, a jego partię uważa za siedlisko korupcji. Do pogorszenia nastrojów przyczyniły się też problemy gospodarcze kraju odczuwającego globalny kryzys i pogorszenie międzynarodowej koniunktury (a zwłaszcza spowolnienie w Chinach, które są największym partnerem gospodarczym Tajlandii).
Iskrą, która doprowadziła do społecznego wybuchu, była propozycja przeprowadzenia amnestii, z której zgodnie z powszechnym przekonaniem skorzystałby przede wszystkim sam Thaksim Sinawatra (przed wydanym w 2008 r. wyrokiem więzienia uciekł on do Dubaju). Tak naprawdę kierującym protestami konserwatystom z Partii Demokratycznej chodzi jednak o przejęcie władzy.
Przywódcy tego ugrupowania twierdzą, że bronią demokracji, jednak wcale nie mówią o wyborach. Thaugsuban chce, by ster rządów przejęła bliżej nieokreślona „rada ludowa" albo „rząd ekspertów". Odrzucają oni nawet rządową propozycję przeprowadzenia w pełni wolnych wyborów do senatu (Phruetthasapha), którego połowa składu jest nadal mianowana przez specjalną komisję.
Siły policji zmagające się z tłumami atakującymi budynki rządowe i instytucje publiczne zostały wzmocnione przez ok. 3 tys. żołnierzy. Na razie nie oznacza to jednak zaangażowania wojska, które w historii Tajlandii kilka razy okazywało się czynnikiem rozstrzygającym konflikty polityczne. Dowódca armii gen. Prayuth Chan-ocha wezwał jedynie skłócone obozy polityczne do rozmów w celu rozwiązania konfliktu.
Uliczne bitwy
Na razie wszelkie wezwania trafiają jednak w próżnię. Demonstranci próbują wedrzeć się do siedziby rządu, do stołecznej komendy policji, do budynków Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, handlu i MSZ. Celem ataku stał się nawet ogród zoologiczny. Policja używa armatek wodnych i gazu łzawiącego, jednak w czasie wyjątkowo ostrych starć użyto też gumowych kul, wywołując tym wściekłość demonstrantów.
Z kolei policja jest oburzona przypadkami oblewania policjantów fekaliami, co organizatorzy demonstracji określili jako „użycie broni biologicznej". Znacznie bardziej niebezpieczne dla stróżów prawa jest jednak atakowanie ich metalowymi kulkami miotanymi z proc. Do przełamania policyjnych zapór użyto porwanych śmieciarek i ciężarówek.
Przeciwko demonstrantom coraz aktywniej występują zwolennicy rządu. „Czerwone koszule" początkowo gromadziły się na stadionie Rajamangala i w jego okolicach, ściągając przybywające z prowincji posiłki. Z czasem zaczęło dochodzić do bijatyk między nimi a wygrażającymi im studentami.
To właśnie w czasie takich chaotycznych starć doszło do użycia broni palnej. Według świadków co najmniej dwóch studentów zostało z premedytacją zastrzelonych przez prorządowych demonstrantów.
Królewski pokój
Problemem dla obu stron konfliktu są zbliżające się obchody 85. urodzin króla Bhumibola Adulyadeia (5 grudnia). Stojący ponad podziałami politycznymi wiekowy monarcha jest postacią powszechnie szanowaną, a nawet uwielbianą, dlatego zamieszki w dniu jego urodzin wydają się dla większości Tajów wręcz świętokradztwem. Świadomość tego zmusi zapewne polityków do przynajmniej chwilowego zawieszenia broni.
Przywódcy demonstrantów już oświadczyli, że zorganizują własne obchody królewskiego święta, „znacznie godniejsze od oficjalnych".