Shintaro Ishihara, 79-letni, ale wciąż bardzo aktywny mer Tokio, nigdy nie przejmował się dumą narodową Chińczyków. Ba, jako prominentny działacz nacjonalistycznej prawicy nazwany przez australijską prasę „japońskim Le Penem" poczytywał sobie wręcz za punkt honoru dawanie odporu Państwu Środka. W 2000 r. powiedział, że „zbyt wielkie imperium chińskie powinno zostać podzielone na kilka mniejszych państw". Kilka lat wcześniej twierdził, że dane o japońskich zbrodniach podczas okupacji zostały wyssane z palca przez chińską propagandę.
Wreszcie jego idée fixe stały się wysepki Senkaku, przez Chińczyków nazywane Diaoyu. To on promował ideę przejęcia tych znajdujących się w prywatnych rękach skrawków lądu przez państwo japońskie. W końcu udało mu się tego dopiąć, tyle że przy okazji tak skutecznie nakręcił spiralę wzajemnej niechęci pomiędzy Pekinem a Tokio, że między dwoma azjatyckimi potęgami zapanowała nagle atmosfera wręcz zimnowojennej wrogości.
Skała pełna ropy
Bezludne wysepki Uotsurijima, Kitakojima i Minamikojima wraz z jeszcze czterema wystającymi z Morza Południowochińskiego skałami mają łączną powierzchni ledwie 7 kilometrów kwadratowych.
Przez stulecia nie były nikomu potrzebne, z rzadka tylko zatrzymywali się na nich japońscy rybacy. Formalnie do Japonii przyłączono je w 1895 r., zresztą bez żadnego oddźwięku. Do rejestru ponad 6700 japońskich wysp dopisano po prostu trzy kolejne skrawki ziemi bez większej wartości. Po II wojnie światowej grupa wysp w południowej części Japonii (tzw. Nansei Shoto albo Ryukyu) była administrowana przez okupacyjne władze amerykańskie. Ostatecznie w 1971 r. wszystkie – wraz z Senkaku – powróciły pod administrację Tokio i dziś należą do prefektury Okinawa.
Na początku XX wieku na jednej z wysepek przedsiębiorca Koga Tatsushiro rozpoczął przetwórstwo rybne, ale niewiele z tego wyszło. Fabryczka szybko upadła, a mało wówczas warte skrawki ziemi przeszły w posiadanie rodziny Kurihara. O istnieniu Senkaku nawet w Japonii mało kto wiedział. I tak pewnie byłoby jeszcze długo, gdyby nie odkrycie w latach 70. XX wieku zasobów ropy naftowej i być może gazu w okolicach wysp.
Odkrycie to (choć niezbyt dobrze udokumentowane) rozpaliło wyobraźnię polityków w Tokio, ale także w Pekinie i w Tajpei. Wybuch chińsko-tajwańsko-japońskiej kłótni był już tylko kwestią czasu. Powód? Wszystkie trzy mocno uprzemysłowione państwa mają geograficznego pecha: żadne nie posiada znaczących zasobów surowców energetycznych. Na dodatek wszystkie spoglądają na siebie wilkiem, a Chiny nigdy nie uznały traktatu z San Francisco, na mocy którego w 1951 r. uregulowano granice morskie w regionie.
Do tego doszły względy ambicjonalne. – Japończycy z coraz większą irytacją obserwują sukcesy gospodarcze Chin, które z ich zamorskiego sąsiada uczyniły najpierw regionalną, a potem światową potęgę. Tym bardziej że w ich własnej ojczyźnie od dwóch dekad panuje zastój – mówi prof. Bogdan Góralczyk, znawca Azji, politolog z UW.
Łatwo więc zrozumieć, dlaczego antychińska retoryka narodowej prawicy trafia na podatny grunt. Jej głównym głosicielem został Shintaro Ishihara, niegdyś popularny pisarz i dziennikarz, od końca lat 60. poseł do parlamentu, działacz prawicy i zadeklarowany antykomunista, a w końcu gubernator okręgu Tokio. Ishihara zasłynął jako piewca wielkości Japonii (na świecie dostrzeżono go w 1989 r. jako autora kontrowersyjnej książki „Japonia, która potrafi powiedzieć NIE", w której nawoływał do uniezależnienia się od USA). Dziś przekonuje rodaków, że Chiny tylko czekają, by osłabić i upokorzyć Japonię, a przejęcie Senkaku/Diaoyu miałoby rzekomo posłużyć Pekinowi do zbudowania zagrażającej Japonii bazy wojskowej. Hasła w rodzaju: „nie pozwólmy, by Japonia stała się drugim Tybetem", dla zewnętrznych obserwatorów mogą brzmieć niepoważnie, ale Ishikara zyskał dzięki nim spore poparcie.
Znienawidzony wróg
Tym bardziej że wokół Senkaku wciąż dochodziło do awantur, bo „przywrócenia kontroli nad starymi chińskimi ziemiami" nagle zaczęli się domagać Chińczycy. W Pekinie przypomniano sobie, że wysepki „od dawien dawna" należały do Chin, a nie mogły wrócić do macierzy tylko z powodu niedostatecznych starań Tajwanu, który oczywiście nie jest suwerenny i realizuje amerykańskie interesy w regionie.
Chińska Federacja na rzecz Obrony Diaoyu, organizacja formalnie pozarządowa, ale z pewnością działająca z błogosławieństwem władz w Pekinie, zorganizowała w 2004 r. lądowanie jej aktywistów na wyspach. Zostali oni natychmiast aresztowani i wydaleni, co wywołało pierwszą falę antyjapońskich wystąpień. Dwa lata później działacze innej organizacji – działającego w Hongkongu Komitetu Akcji na rzecz Obrony Diaoyu – próbowali powtórzyć ten wyczyn, ale przeszkodziła im japońska straż wybrzeża. Do fali antyjapońskich wystąpień doszło też we wrześniu 2010 r., gdy Japończycy zatrzymali nieopodal Senkaku załogę chińskiego kutra po kolizji z ich łodziami patrolowymi.
Do mniejszych zadrażnień i wzajemnych ataków polityków z obu stron dochodziło coraz częściej. Chińscy radykałowie znaleźli swoje lustrzane odbicie w japońskim nacjonalistycznym ugrupowaniu Ganbare Nippon, którego członkowie także demonstrowali patriotyczne zapędy na Senkaku.
Wreszcie wiosną tego roku Ishikara przedstawił pomysł postawienia kropki nad „i" – państwo japońskie musi odkupić trzy sporne wyspy od prywatnych właścicieli, którym i tak płaciło 25 mln jenów rocznej dzierżawy. Sprawa była o tyle skomplikowana, że z powodów prawnych rząd nie mógł przeprowadzić transakcji bezpośrednio. Mer Tokio zaproponował więc, że to miasto odkupi wysepki i przekaże je rządowi. Propozycja została przyjęta i rozpoczęły się pertraktacje z właścicielami. Reprezentujący ich Kunioki Kurihara początkowo zażądał astronomicznej kwoty 500 mln dolarów, ale w końcu przystał na 2,05 mld jenów (ok. 22 mln dolarów).
Gdy 11 września 2012 roku media poinformowały o sfinalizowaniu transakcji, Chińczycy wpadli w furię. De facto nic się nie zmieniło, ale formalnie od teraz państwo japońskie ma rozporządzać „ich" ziemią. Tyle starczyło, by na ulicę chińskich miast wyległy setki tysięcy demonstrantów. Palono japońskie flagi, rozbijano sklepy i biura japońskich firm. Demonstracje i zamieszki rozlały się na ponad 100 chińskich miast. Doszło do tego, że w obawie o bezpieczeństwo pracowników zawieszono produkcję w fabrykach należących do czterech japońskich korporacji.
O ile wcześniejsze „patriotyczne zrywy" nosiły cechy dobrze wyreżyserowanych akcji wykorzystywanych do celów wewnątrzpolitycznych, o tyle tym razem propaganda rządowa nie musiała się wysilać. – Wygląda na to, że władze są zakłopotane, ponieważ nie spodziewały się aż takiej skali demonstracji. Nie mogą jednak użyć siły wobec protestujących, którzy stosują retorykę patriotyczną, bowiem to do patriotyzmu właśnie odwołują się sami rządzący, którzy oczywiście bronią naród przed wrogami zewnętrznymi, w tym najbardziej znienawidzonym, czyli Japonią – tłumaczy Radosław Pyffel, prezes Centrum Studiów Polska-Azja. – Niepokój z powodu niekontrolowanego rozwoju wydarzeń daje się dziś odczuć także w rozmowach ze zwykłymi Chińczykami – dodaje.
Analitycy zastanawiają się, czy antyjapońskie niepokoje nie mają związku z oczekiwanym zjazdem KPCh i procesem sukcesji władzy. Toczona za kulisami pekińskiego zakazanego miasta walka zdaje się być ostra, o czym świadczy fakt, że wciąż nie wyznaczono terminu zjazdu, który powinien się odbyć w ciągu miesiąca. Prowadzącym polityczne podchody twardogłowym towarzyszom zapewne podobają się tłumy protestujące z portretami Mao w dłoniach.
Po tygodniu zamieszek władze zaczęły w końcu wzywać do uspokojenia i przywrócenia normalnego funkcjonowania służb publicznych w dużych miastach. Zbyt duże mogą okazać się także straty we wzajemnych relacjach ekonomicznych (chińsko-japońskie obroty handlowe to aż 230 mld dolarów rocznie). Na domiar złego ofiarą niszczenia restauracji czy samochodów japońskich marek padają głównie ich chińscy właściciele.
Aby zademonstrować stanowczość, Chińczycy w rejon spornych wysepek wysłali całą flotyllę okrętów wojennych. I choć minister obrony Liang Guanglie szybko uspokoił opinię publiczną, mówiąc, że „nie ma mowy o opcji militarnej", to Pekin nie bez powodu przecież przeprowadza taką demonstrację.
Rosnąca potęga
Japonia – ale nie tylko ona – coraz bardziej obawia się wzrostu militarnej potęgi Chin, która jest oczywistą konsekwencją szybkiego rozwoju ekonomicznego. O ile w 2012 r. budżet obronny Pekinu wynosił 20 mld dolarów, o tyle w roku bieżącym przekroczy 106 mld. Takiego wzrostu nie notuje żadne państwo świata.
Analityk wojskowości Ronald O'Rourke przygotowujący dla Kongresu USA raport na temat stanu chińskich sił morskich podkreśla szybki postęp techniczny i unowocześnianie sprzętu. Między rokiem 2009 a 2015 prognozuje np. wzrost liczby samolotów bojowych ze 179 do 468, a także zwiększenie stanu okrętów podwodnych z 59 do 70 (przy czym najnowsze typu Jin nie ustępują nowoczesnym konstrukcjom rosyjskim i amerykańskim). Jeśli do tego dodać równie intensywny rozwój wojsk rakietowych i lotnictwa, wówczas zrozumiała staje się obawa Amerykanów oraz ich regionalnych sojuszników – Japonii, Tajwanu, Korei i Filipin – przed możliwościami ofensywnymi chińskich sił zbrojnych.
W tej sytuacji nikt nie lekceważy już ostrego tonu wystąpień chińskich przywódców. Zwłaszcza gdy w ostrych słowach wypowiada się sam wiceprezydent Chin Xi Jinping, który w połowie tygodnia wezwał Japończyków, by „bardziej kontrolowali swoje działania". Najprawdopodobniej to właśnie Xi stanie tej jesieni na czele państwa chińskiego, by przez następną dekadę kierować jego polityką.
Inna rzecz, że o ile w ścisłym kierownictwie chińskim w ostatnim okresie pojawiły się rozdźwięki, o tyle nie dotyczą one polityki zagranicznej, a zwłaszcza zdecydowanego tonu w relacjach z Japonią (a pośrednio także ze Stanami Zjednoczonymi). Wygląda więc na to, że Chińczycy nie odpuszczą i będą do upadłego bronić swoich racji w sporach o najmniejszy nawet kawałek suchego lądu na otaczających ich państwo morzach.
Bo Senkaku/Diaoyu to wcale niejedyny przedmiot pozornie bezsensownego sporu o niewiele warte morskie skały. Od lat trwa kłótnia o maleńki i ledwie wystający z wody atol Okinotorishima, najdalej na południe wysuniętą japońską wysepkę.
Jedyne jej praktyczne znaczenie polega na tym, że umieszczono na niej stację ostrzegania przed tsunami, ale dzięki uznaniu jej za obszar Japonii państwo to może uznać za swoją strefę ekonomiczną dodatkowych 150 tys. mil kwadratowych morza. To zaś oczywiście nie podoba się Chinom. W okolicy Okinotorishimy na razie można tylko łowić ryby, ale w kolejnym sporze – o podmorskie złoże Chunxiao – chodzi już o gaz ziemny, surowiec strategiczny zwłaszcza dla Japonii, która po rezygnacji z energii jądrowej musi poszukiwać alternatywnego paliwa dla swoich elektrowni.
Głód podmorskich zasobów
W 2006 r. gaz z Chunxiao zaczęli wydobywać Chińczycy, czym wywołali protesty Japonii. Były one na tyle skuteczne, że z udziałów w eksploatacji zrezygnowały firmy Shell i Unocal. Oczywiście państwowych koncernów chińskich japońskie protesty zniechęcić nie zdołały.
Głód podmorskich zasobów jest też powodem chińsko-wietnamskiego konfliktu o Wyspy Paracelskie (formalne żądania terytorialne zgłasza też Tajwan). Podzielony wcześniej archipelag 30 wysepek po wygranej bitwie z Wietnamczykami zajęło w 1974 r. wojsko chińskie. Od tej pory wysepki należą do prowincji Hajnan, choć Wietnam nie rezygnuje z pretensji. Paradoksalnie Chińczycy uważają w tym regionie za swój obszar nawet wysepki czasowo zalewane przez morskie fale, choć w przypadku Okinotorishimy sami podnoszą argument, że taki ląd nie może być podstawą wyznaczania strefy ekonomicznej Japonii.
Prawdziwym labiryntem interesów aż sześciu państw jest z kolei archipelag Spratley na Morzu Południowochińskim. Ten dziwny zbiór aż 30 tys. raf i skał rozrzuconych na obszarze większym niż Polska ma łączną powierzchnię... 4 km kwadratowych. Na kilkunastu większych skrawkach swoje posterunki umieściły Chiny, Tajwan, Wietnam, Malezja i Filipiny; pretensje do części obszaru zgłasza też Brunei.
Bezludne wysepki nie mają oczywiście żadnej wartości, jednak okoliczne państwa wolą się zabezpieczyć na wypadek, gdyby pod dnem morskim znaleziono gaz albo ropę (co zdaniem geologów jest w tym rejonie prawdopodobne). W ostatnich latach dochodziło do lokalnych incydentów (rok temu Chińczycy ostrzelali wietnamskie statki rybackie), jednak jak dotąd żadna ze stron nie chce uznać racji sąsiadów. Uspokojenia nie zapowiada decyzja parlamentu w Hanoi, który w lipcu uznał zarówno Wyspy Paracelskie, jak i Archipelag Spratley za terytorium Wietnamu.
Absurdalna, choć wywołująca poważny ból głowy w Tokio i w Seulu jest z kolei kłótnia o mikroskopijne wyspy zwane Liancourt Rocks leżące między Japonią i Koreą. Na wysepkach nie ma żadnych bogactw, ba – brak tam nawet wody pitnej, a jednak oba państwa od dawna toczą o nie zażarty spór o podłożu ambicjonalnym. Jego temperatura jest już tak wysoka, że kiedy w sierpniu prezydent Korei Lee Myung Bak postawił stopę na jednej z wysepek archipelagu, Japonia odwołała swojego ambasadora z Seulu, a szef japońskiego MSZ Koichiro Gemba zażądał tłumaczeń od koreańskich partnerów.
Równie nerwowo Japończycy zareagowali, gdy w listopadzie 2010 r. prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew odwiedził Wyspy Kurylskie. To ostatni relikt powojennego tworzenia porządku na Dalekim Wschodzie – po pokonaniu armii lądowej Japonii Rosjanie zaanektowali cztery wyspy w pobliżu Hokkaido. W ten sposób archipelag Kurylów – jeszcze w 1875 r. w całości należący do Japonii – przeszedł pod władanie ZSRR. Wyspy nie mają wielkiego znaczenia gospodarczego, ale zarówno Moskwa, jak i Tokio spór terytorialny traktują w kategoriach propagandowo-prestiżowych. Szansy nie mają nawet propozycje polubownego zakończenia sporu – jak np. złożona w 2006 r. oferta Władimira Putina zwrotu najbardziej na południe wysuniętej wyspy Szikotan. Rząd japoński odrzucił ofertę na zasadzie wszystko albo nic.
Azjatyckie kłótnie o mniejsze i większe wysepki połączone z wypominaniem historycznych krzywd nie doprowadzą zapewne do wojny. Wystarczą jednak, by podtrzymywać lokalne nacjonalizmy i skutecznie niweczyć plany ściślejszej współpracy w najdynamiczniej rozwijającym się regionie świata.
Przy okazjach takich jak niedawny szczyt Wspólnoty Gospodarczej Azji i Pacyfiku we Władywostoku rozbrzmiewają oczywiście deklaracje dobrej woli. Marzenia o Unii Azjatyckiej pryskają jednak, gdy tylko w pobliżu jakiegoś bezimiennego atolu wiertło nafciarzy natrafi na ślad ropy lub gazu albo gdy historycy znajdą pergamin potwierdzający prawa jakiegoś średniowiecznego szoguna do kolejnej wysepki. I na razie nic nie zapowiada, by cokolwiek miało się w tej materii zmienić.