Ofensywa ruszyła o świcie. Wozy opancerzone i uzbrojeni po zęby żołnierze przedarli się przez zasieki i barykady otaczające miasteczko demonstrantów w samym sercu stolicy. – Wyłaźcie i poddajcie się albo was zabijemy! – krzyczeli wojskowi. Część zaczęła strzelać.

Niektórzy demonstranci byli uzbrojeni i odpowiedzieli og- niem. Akcja przerodziła się w uliczną bitwę. Polała się krew, a wśród ofiar śmiertelnych znalazł się m.in. włoski fotoreporter. W ciągu paru godzin wojsko opanowało skleconą w głównej dzielnicy handlowej Bangkoku wioskę, w której od połowy marca demonstrowały „czerwone koszule”, czyli luźna koalicja różnych grup niezadowolonych z obecnego rządu i domagających się rozpisania wyborów. Atak dopiero się zaczynał, gdy przywódcy czerwonych ogłosili zakończenie protestu. – Zrobiliśmy, co mogliśmy, chcemy zapobiec dalszemu rozlewowi krwi. Proszę, wracajcie spokojnie do domu – apelował niedługo potem przed kamerami telewizyjnymi jeden z nich, Natawut Saikua, już po zatrzymaniu przez władze.

Ale wielu demonstrantów nie posłuchało. Wycofujące się przed wojskiem tłumy zaczęły podpalać domy handlowe i biura. Przez cały dzień nad miastem unosiły się potężne słupy dymu. Czerwoni, którzy oskarżali część mediów o sprzyjanie władzom, podpalili siedzibę telewizji Kanał 3, w której znajdowało się około 100 osób. Rozwścieczony tłum zaatakował też redakcję dziennika „Bangkok Post”. Mimo tych zajść armia oświadczyła, że zdołała opanować sytuację w mieście.

Protest czerwonych miał początkowo dość spokojny przebieg, ale gdy mijał czas i obie strony nie mogły dojść do porozumienia, konflikt zaczął się zaostrzać. Przełomowym momentem było odrzucenie przez czerwonych ugody zaproponowanej na początku maja przez premiera Abhisita Vejjajivę. Zgodził się na nowe wybory w listopadzie, ale nie wystarczyło to opozycji, która domagała się ukarania wicepremiera odpowiedzialnego za bezpieczeństwo.

W starciach z wojskiem zginęło co najmniej 66 osób, a ponad tysiąc zostało rannych.