O sekcie religijnej Dongfang Shandian (Wschodnia Błyskawica) zrobiło się w Chinach głośno, gdy pod koniec zeszłego roku władze aresztowały około tysiąca jej wyznawców gotujących się na nadejście końca świata.
Wprawdzie doktryna sekty wywodzącej swe nauki z Biblii nie ma nic wspólnego z osławionym kalendarzem Majów, ale jej proroctwa miały się spełnić w tym samym czasie. To, że świat nie pogrążył się „w ogniu i ciemnościach", nie zmieniło przekonania wyznawców, że przepowiednia i tak się wypełni, tyle że później.
Chińska bezpieka zdecydowała się na aresztowania w 20 prowincjach, argumentując, że członkowie Wschodniej Błyskawicy sieją zamęt i destabilizują porządek w państwie.
Z punktu widzenia władzy hasła „walki z czerwonym smokiem" (co odczytywane jest jako kontestacja państwa chińskiego) rzeczywiście brzmią niepokojąco, choć liczba wyznawców (około miliona) jest wciąż zbyt mała, by faktycznie zagrozić rządom Komunistycznej Partii Chin.
Działania służb bezpieczeństwa – podobnie jak w przypadku kultu Falun Gong – mają jednak stanowić przestrogę dla przywódców szybko zdobywającego nowych wyznawców ruchu. Został on założony ponad 20 lat temu przez niejakiego Zhao Weishana, który twierdził, że Bóg zstąpił powtórnie na Ziemię pod postacią kobiety w prowincji Henan w północnych Chinach. Z Ewangelii św. Mateusza zaczerpnął wizje zniszczenia świata jako kary za zepsucie i złe porządki (co wyznawcy kojarzą z niesprawiedliwymi rządami i korupcją).
Swoistym paradoksem jest to, że w ostatnich latach do szerzenia nauk pseudochrześcijańskiej sekty przyczynił się niezwykle popularny w Chinach katastroficzny film hollywoodzki „2012". Pod jego wpływem szykujący się na zniszczenie świata wyznawcy zaczęli gromadzić zapasy i budować „arki przetrwania". M.in. to powoduje, że działające w Chinach Kościoły – zarówno katolicki, jak i protestanckie – uważają Wschodnią Błyskawicę za ruch heretycki, nie chcąc mieć z nim nic wspólnego.
Władzy „niuanse" i różnice teologiczne nie interesują. Oficjalny Pekin za niebezpieczne uważa wszelkie ruchy, które nie poddają się politycznej kontroli państwa. Dla strażników porządku ideologicznego nie ma znaczenia, czy są to tradycyjne wyznania rodzime (taoizm i buddyzm) czy też Kościoły wywodzące się z Zachodu i nowe quasi-religijne sekty, takie jak Falun Gong czy Wschodnia Błyskawica.
Jedynym wyjątkiem jest konfucjanizm (choć trudno uważać go za klasyczną religię). Elementy tego systemu filozoficznego promującego porządek i hierarchię rządów w państwie zostały nawet włączone do programu oficjalnych kursów ideologicznych KPCh.
– Popularność ruchów o podstawach religijnych w Chinach można wytłumaczyć brakiem systemu wartości. Komunizm jest już tylko pustym pojęciem bez treści, a w życiu społecznym dominuje kult pieniądza – mówi znawca Azji, prof. Bogdan Góralczyk z UW. – Wyznawcy kultów próbują w jakiś sposób zaspokoić swoją potrzebę oparcia duchowego.
Problem w tym, że prawie zawsze wchodzą w konflikt z władzą, która coraz bardziej nerwowo reaguje na przejawy oporu społecznego. Lokalne bunty, strajki i demonstracje stały się już tak częste, że Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego przestało ujawniać swoje statystyki na ten temat.
Według niektórych szacunków może chodzić o blisko 100 tys. wystąpień rocznie. Na szczęście dla władz są one wciąż izolowane, a lokalne komitety protestacyjne zwykle rozwiązują się po osiągnięciu celu (lub po aresztowaniu przywódców uznawanych oficjalnie za „prowodyrów antypaństwowej prowokacji").
Aresztowania wyznawców Dongfang Shandian świadczą o tym, że nowe wybrane w listopadzie kierownictwo partyjne nie zamierza zmieniać swojego stosunku do postrzeganych jako zagrożenie ruchów religijnych lub pseudoreligijnych. To właśnie one mogłyby stać się bazą porozumienia ruchów protestu w różnych częściach kraju, a tego „czerwoni mandaryni" z Pekinu obawiają się najbardziej.
Dowodzi tego systematyczny wzrost wydatków na chińskie tajne policje i służby specjalne. W tym roku ich łączny budżet może być nawet wyższy niż wydatki na siły zbrojne.