Zebrana od uczestników protestu krew stała się bowiem główną bronią Czerwonych. Tłum odziany w szkarłatne stroje obrzucił prywatną rezydencję szefa rządu Abhisita Vejjajivy pociskami z plastikowych torebek wypełnionych krwią. Cenny płyn rozlewano też wprost z plastikowych baniaków. We wtorek demonstranci zrobili to samo przed siedzibą rządu. – Krew zwykłych ludzi miesza się ze sobą w walce o demokrację – wyjaśnił przywódca ruchu Natthawut Saikua. Jak podał, do ochotniczej zbiórki krwi (na potrzeby protestu) przystąpił nawet jeden ze stołecznych sędziów.
Jak twierdzą media, ze 150 tysięcy demonstrantów, którzy przybyli do Bangkoku w weekend, została już tylko mniej więcej połowa. Dla niektórych obserwatorów to zapowiedź, że wszystko wkrótce rozejdzie się po kościach. – Jeśli przetrwamy ten tydzień, wszystko powinno wrócić do normy – powiedział Agencji Reutera prezes giełdy w Bangkoku Patareeya Benjapolchai. Nie brakuje jednak opinii, że frustracja Czerwonych może doprowadzić do zaostrzenia protestu.
Czerwoni to luźna koalicja różnych ugrupowań związana z populistycznym ekspremierem Thaksinem Shinawatrą. Ten uwielbiany przez ubogą prowincję i znienawidzony przez miejską klasę średnią miliarder został odsunięty od władzy w wyniku protestów i przewrotu wojskowego w 2006 roku. Gdy wojsko przywróciło demokrację, w kolejnych wyborach w 2008 roku znów wygrało ugrupowanie Thaksina (choć on sam pozostał za granicą).
Po zaledwie paru miesiącach ponownie utraciło władzę – tym razem w efekcie wyroku Sądu Najwyższego (za oszustwa wyborcze) oraz dezercji części członków do Partii Demokratycznej kierowanej przez Abhisita. I tak ten 44-letni dziś fotogeniczny absolwent Oksfordu został premierem, nie odnosząc żadnego zwycięstwa wyborczego.
Czerwoni uważają, że demokraci objęli władzę w sposób niedemokratyczny, domagają się natychmiastowego ustąpienia Abhisita i rozpisania nowych wyborów. Według sondaży, gdyby wybory odbyły się dziś, zwolennicy Thaksina bez problemów by je wygrali.