„Stosunki między Północą a Południem osiągnęły punkt, w którym nie ma już nadziei na ich poprawę” – ogłosiła w piątek Komisja ds. Pokojowego Zjednoczenia Korei w Phenianie. Członkowie komisji, oskarżając przywódców Korei Południowej o konfrontacyjną politykę, stwierdzili, że w takiej sytuacji „starcie militarne jest nieuniknione”. Phenian zerwał więc porozumienia o pojednaniu, nieagresji, współpracy i wymianie handlowej między Koreami oraz porozumienia dotyczące granicy na Morzu Żółtym.

Winę za wzrost napięcia Koreańczycy z Północy zrzucili jak zwykle na polityków z Południa. A prezydent Li Miung Bak został nazwany „zdrajcą” i „lizusem Ameryki”.

– Li nie kontynuuje polityki słonecznego otwarcia i nie stara się już za wszelką cenę o względy Północy – tłumaczy „Rz” prof. Waldemar Dziak, kierownik Zakładu Azji Wschodniej Instytutu Studiów Politycznych PAN.

Zmiana podejścia władz w Seulu mocno uderzyła Phenian po kieszeni. Li uzależnił bowiem dalszą pomoc humanitarną i gospodarczą między innymi od postępów w negocjacjach dotyczących zbrojeń nuklearnych. A sytuację Korei Północnej, nazywanej dyplomatycznym żebrakiem świata, pogorszył jeszcze ostatnio globalny kryzys.

Kim Dzong Il postanowił więc rozpocząć nową grę o pomoc finansową i zagrozić wybuchem nowej wojny po to, by zwrócić uwagę prezydenta USA Baracka Obamy na Koreę Północną, a także by uzyskać ustępstwa ze strony południowokoreańskiego prezydenta.

– Kim Dzong Il jest bardzo zaniepokojony faktem, że w Białym Domu zamieszkał demokrata. To przecież za prezydentury Billa Clintona istniała największa realna groźba prewencyjnego, chirurgicznego ataku wojsk amerykańskich na północnokoreańskie ośrodki badań jądrowych i wyrzutnie rakietowe – podkreśla prof. Dziak.

[srodtytul]Jak poważne są groźby Phenianu?[/srodtytul]

– Nie sądzę, żeby zanosiło się na nową wojnę koreańską. Kim Dzong II musi po okresie choroby odzyskać siły i pełnię władzy w kraju. Możliwe są więc ze strony Korei Północnej prowokacje wojskowe, ale nie sądzę, by były one poważne – przekonuje w rozmowie z „Rz” Kate Oh, ekspertka ds. Korei z amerykańskiego Brookings Institute.

Eksperci przekonują, że chociaż statystycznie armia Północy robi wrażenie – liczy ponad milion żołnierzy – to Phenian nie jest w stanie wygrać wojny konwencjonalnej. Na wszelki wypadek jednak w pobliże kontrowersyjnej granicy morskiej wypłynął już w piątek południowokoreański niszczyciel. Oficerowie w Seulu pamiętają bowiem, że w 1999 i 2002 roku właśnie w tym rejonie doszło do starć z jednostkami z Północy.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego reżim Korei Północnej używa tak ostrych słów. – Za kilka tygodni mamy 67. rocznicę urodzin Kim Dzong Ila. Być może już wtedy się dowiemy, który z jego synów zostanie następcą. Poza tym przez kilka ostatnich miesięcy słyszeliśmy o chorobie Kim Dzong Ila i musi on pokazać swoją siłę – tłumaczy prof. Dziak.