Od tygodnia Khemitsara spała krótko i źle. Do późnych godzin nocnych ze sceny na ciężarówce przemawiali liderzy buntu, potem grały zespoły rockowe. Rano stawała ze szczoteczką do zębów w kolejce do łazienki, piła kawę, gimnastykowała się. – Wrócę, kiedy upadnie rząd – obiecywała sześcioletniej córce, wyjeżdżając do Bangkoku z Mae Sot, miasteczka na północy Tajlandii.

Dziś będzie mogła wywiązać się z obietnicy. Wczoraj Trybunał Konstytucyjny w związku z fałszerstwami wyborczymi nakazał bowiem rozwiązanie partii rządzącej i dwóch jej partnerów koalicyjnych. Wydał również pięcioletni zakaz działalności politycznej jej czołowym przywódcom, w tym premierowi Somchaiowi Wongsawatowi. – Sąd nie miał innego wyjścia – tłumaczył przewodniczący trybunału Chat Chonlaworn, odczytując werdykt. Zgodnie z konstytucją przyjętą po zamachu stanu w 2006 r. partia skazana za fałszerstwa wyborcze musi zostać rozwiązana, a jej członkowie odsunięci od polityki.

– Zwyciężyliśmy i osiągnęliśmy nasze cele. Wszystkie protesty zakończymy 3 grudnia o 10 rano – oznajmił Sondhi Limthongkul, lider Ludowego Sojuszu na rzecz Demokracji (PAD). – Jeśli do władzy powrócą ludzie Thaksina, znów wyjdziemy na ulice – ostrzegł jednak.

– Moja misja dobiegła końca. Teraz jestem zwyczajnym obywatelem – oświadczył krótko Somchai. Ale protesty zapowiadają jego zwolennicy. – Wyrok był ukartowany – mówił prorządowy biznesmen Rojarek Phalaburee z prowincji Chiang Mai.

Antyrządowi demonstranci – monarchiści, akademicy, studenci, przedsiębiorcy i przedstawiciele klasy średniej – wdarli się na wieżę kontroli lotów lotniska Suvarnabhumi w zeszły wtorek, paraliżując jego pracę. Zarzucali rządzącym korupcję i nepotyzm. Drogi do lotniska zablokowali zasiekami z drutu kolczastego, wózkami bagażowymi i dwoma wozami strażackimi. Młodzi mężczyźni na barykadach, chroniąc się przed atakiem policji z użyciem gazu, nosili pływackie gogle. Byli też uzbrojeni w metalowe pręty, proce i kije.

Z kolei premier Somchai Wongsawat przed gniewem buntowników chronił się w Chiang Mai, drugim mieście Tajlandii. W czwartek w nocnym wystąpieniu telewizyjnym przekonywał, że stoi na czele demokratycznie wybranego rządu, którego nie podda i ogłosił na lotnisku stan wyjątkowy. Wezwał też policję i wojsko do rozpędzenia demonstracji.

W sobotę o świcie policja próbowała odciąć lotnisko od dostaw jedzenia i nowo przybywających. Po krótkich starciach policjanci jednak się wycofali. Lotnisko zamieniło się zaś w niewielkie miasteczko. Pojawili się portreciści, przekupki z plastikową biżuterią, masażyści. A także sprzedawcy: namiotów, śpiworów, masek przeciwgazowych, koszulek z Che Guevarą i Aung San Suu Kyi, birmańską noblistką od lat przebywającą w areszcie domowym.

Wczoraj tablice wciąż wyświetlały informacje o anulowanych lotach. A tysiące zdezorientowanych turystów godzinami wydzwaniało do biur podróży i ambasad. Wśród koczujących była grupa kilkuset muzułmanów z południa Tajlandii pielgrzymujących do Mekki. Pięć razy dziennie rozkładają dywaniki i wśród jednakowych żółtych walizek odprawiają modły. – Wola boża – mówił jeden z nich. Jeśli Bóg da, dziś znajdzie się w grupie szczęśliwców, którym uda się odlecieć do domu. Według ekspertów zanim wszyscy z 350 tysięcy turystów wsiądą do samolotów, minie kilka dni.