Dress code to nie kara, ale zbiór zasad, które obowiązują pracowników. W niektórych firmach to niemal Kodeks Hammurabiego, w innych – luźne zalecenia. Wszystko zależy od branży, klientów, wizerunku firmy czy po prostu od widzimisię szefa. Jak co roku, gdy temperatura dochodzi trzydziestu paru stopni, wraca temat stroju w miejscu pracy.
Czytaj także: Dress code na upały, czyli w czym można iść do pracy
W zimie nosimy kurtki, jesienią płaszcze, lato to czas na koszule z krótkim rękawem, a dla niektórych i na szorty czy półprzezroczyste sukienki w biurze, zwłaszcza te z odpowiednią metką. Jakiekolwiek sugestie, że upał nie uzasadnia pełnej swobody, odbierają jak dyskryminację i krzyczą: „Casual friday codziennie i dla każdego!". Tymczasem nie każdego muszą zachwycać odsłonięte przy sąsiednim biurku wdzięki.
Ciekawe, że zwolennicy i zwolenniczki takiego luzu po wyjściu z pracy będą oczekiwali, że kelnerka pomimo upału poda im piwo w pełnym uniformie. Ten sam stłamszony przez dress code osobnik oczekuje, że pracownik banku, z którym będzie rozmawiał o swoich oszczędnościach lub kredycie, zachowa się profesjonalnie i mimo 30-stopniowego upału nie wystąpi w podkoszulku, spodenkach w hawajskie wzory i japonkach. Niejeden wojowniczy przeciwnik dress code'u byłby oburzony takim przyjęciem.
Zwolennicy podejścia, że upał usprawiedliwia każdy strój, podpierają się powiedzeniem: nie szata zdobi człowieka. Tylko że nie o ozdobę i wartościowanie człowieka tu chodzi, ale o elementarny szacunek do ludzi i miejsca, w którym się przebywa. Bo jeśli dziś jest mi tak gorąco, że idę do pracy w zwiewnych ciuszkach i sandałach, to może następnym razem z powodu niewyspania zjawię się w piżamie i szlafroku?
Wielu obśmiewa dress code na upalne dni, który przewiduje sandały i skarpetki. Zwolenników takiego noszenia się nazywają januszami. Tylko ten janusz jakoś wie, że nawet gdy na dworze jest 35 stopni Celsjusza, to do roboty trzeba założyć długie spodnie i koszulę. Bo coś mu podpowiada, że gdzie jak gdzie, ale w pracy trzeba jakoś wyglądać.