Z ostatniego listu, jaki Lee Jae-won napisał do matki, dowiedziała się, że jest gdzieś na froncie w środkowej części Półwyspu Koreańskiego i że trwają tam zacięte walki. Pisał, że bardzo się boi. Gdy kilka dni później, 27 lipca 1953 r., ogłoszono rozejm, rodzina liczyła, że wróci do domu.

Zamiast tego przyszedł kolejny list, tym razem od dowództwa armii południowokoreańskiej. Informowano w nim, że Lee zginął. Nikt nie liczył na odzyskanie ciała. Zimnowojenny podział świata właśnie się cementował, a komuniści nie mieli zamiaru iść na najmniejsze nawet ustępstwa.

Lee nie zginął na wojnie. 60 lat później miało się okazać, że był jednym z dziesiątek tysięcy jeńców wojennych, których komuniści nigdy nie uwolnili.

Stał się jedną z ofiar tajnego programu Korei Północnej, który nieprzerwanie trwa do dziś.

Bombardowania i reedukacja

Od zakończenia wojny nie było dokładnie wiadomo, ilu jeńców przetrzymują komuniści. Zadeklarowali, że jest ich niewiele ponad 7 tysięcy. Tyle że informacja ta od początku wydawała się nieprawdopodobna. Nie tylko ze względu na liczbę ofiar, jakie pochłonęła wojna, którą Kim Ir Sen rozpętał z pomocą Stalina i Mao, by wyzwolić od „imperialistycznego jarzma” południe Półwyspu Koreańskiego.

Przez trzy lata zginęło ponad milion cywilów, 900 tys. żołnierzy walczących po stronie północy (północnokoreańskich i ChRL) oraz ponad 450 tys. z południa, w tym 35 tys. z kontyngentu ONZ, głównie Amerykanów.

Od początku problematyczny był status jeńców. Teoretycznie obie strony respektowały III konwencję genewską, ale komuniści rozumieli ją zupełnie inaczej niż Zachód.

Dla nich pojmani żołnierze nie byli jeńcami wojennymi, lecz Koreańczykami uwiedzionymi przez imperialistyczną ideologię, którzy dopuścili się „zbrodni wojennych przeciwko własnemu narodowi”. W związku z tym „reedukowano” ich, umieszczając w specjalnych obozach.

Kolejnym czynnikiem, który poważnie utrudnił powojenne negocjacje, była dobrowolność powrotu żołnierzy do domów.

Część z prawie 76 tys. jeńców północnokoreańskich i chińskich do swych komunistycznych ojczyzn wracać nie miała zamiaru. Kim nie chciał być gorszy.

ONZ domagała się informacji o losach 88 tys. żołnierzy z południa, których po wojnie uznawano za zaginionych. Kim odpowiedział, że prawie wszyscy poumierali z powodu chorób i podczas bombardowań prowadzonych podczas wojny przez ONZ.

Oświadczył też, że 7 tys. żołnierzy, którzy przeżyli, uznało swą „zbrodnię uczestnictwa w imperialistycznej wojnie” i pozwolono im wrócić do domów. Tyle że z ustaleń ONZ wynikało, że zaledwie 200 przekroczyło granicę.

Reszta wedle władz północnokoreańskich miała dobrowolnie wstąpić do armii tego kraju i nie chciała wracać. Przy okazji komuniści oskarżyli Zachód, że spiskuje, by pozbawić Koreę Północną 100 tys. żołnierzy. I to właściwie temat zamknęło na kolejne cztery dekady.

Tajemnica Kima

Nazwisko Cho Chang-ho figuruje na długiej liście zabitych podczas wojny. Umieszczono je nawet na pomniku w centrum Seulu. Rodzina żyła w przekonaniu, że zginął w maju 1951 r. w walkach pod miastem Inje na północy.

I tak było aż do jesieni 1993 r., gdy starsza siostra Cho odebrała tajemniczy list z Chin, którego autor przekonywał ją do przyjazdu. Dopiero na miejscu okazało się, że przyjechała po ukrywającego się brata, który zdołał uciec z Korei Północnej.

43 lata jego niewoli zaczęły się od tego, że trafił jak większość jeńców wojennych do obozu, gdzie miał zostać reedukowany. Ponieważ znał angielski, uznano, że przyda się w oddziale rekonesansowym armii północnokoreańskiej. Reedukacja nie była jednak skuteczna, bo Cho marzył o ucieczce.

Kilka dni po tym, jak podzielił się tą myślą z jednym z kolegów z oddziału, usłyszał wyrok. Kolejnych 13 lat spędził w małej celi w obozie koncentracyjnym na dalekiej północy, żywiąc się porcją 300 gramów kukurydzy i miską wodnistej zupy jarzynowej, tak małą, że zaledwie pozwalała pozostać przy życiu. „Walka o żywność była regułą, a przeżywali wyłącznie najsilniejsi” – opowiadał Cho, podkreślając, że 90 proc. więźniów zmarło od chorób, ran lub z głodu.

Po 13 latach Cho skierowano do pracy w kopalni tuż przy granicy z Chinami. W 1966 r. otrzymał kolejne polecenie: poślubić pielęgniarkę wojskową. Władze musiały uznać, że nadzór żony nad Cho nie był wystarczający i małżeństwo było nękane przez policję.

W 1972 r. żona Cho zaginęła. Szansa na ucieczkę pojawiła się dopiero na początku lat 90., gdy Chiny i Korea Północna otworzyły granice, by ożywić handel.

Cho był pierwszym jeńcem wojennym, który zdołał uciec z Korei Północnej. Wkrótce po tym, jak publicznie opowiedział o koszmarze, przez który przeszedł, władze w Seulu ujawniły, że na terytorium Korei Południowej przebywa niejaki Yi Hang-gu, także uciekinier z komunistycznej Północy.

Yi Hang-gu zeznał, iż podczas wojny był sierżantem w armii Korei Północnej, a jego batalion składał się niemal wyłącznie z jeńców z południa. Zdaniem Yi Hang-gu wojnę mogło przeżyć nawet 50–60 tysięcy żołnierzy południowokoreańskich.

Obywatel z wrogiej klasy

Po Cho z Korei Północnej udało się uciec jeszcze 79 jeńcom. Z ustaleń specjalnej komisji powołanej przez rząd w Seulu wynika, że ich historie są niemal identyczne.

Prawie żaden z nich nie wiedział, że w ogóle ma miejsce program wymiany jeńców pojmanych podczas wojny. Po jej zakończeniu wszyscy dostali obywatelstwo Korei Północnej i byli wysyłani do więzień (jeśli marzyli o ucieczce) albo od razu do pracy w kopalniach. W ramach asymilacji zmuszano ich do małżeństw.

Jako członkowie „wrogiej” klasy społecznej znajdowali się pod specjalnym nadzorem, trafiając do więzienia np. za pochwalenie jakości ryżu południowokoreańskiego. Mieli zakaz wstępowania do partii oraz opuszczania miejsca zamieszkania. Podobne restrykcje każdorazowo obejmowały także dzieci więźniów, które nie mając książeczek partyjnych, nie mają szans na zdobycie wykształcenia ani znalezienie dobrej pracy.

„Wykluczenie z partii to brak możliwości wstąpienia do armii, a to z kolei oznacza, że nie jesteś traktowany jak człowiek. Z tego powodu nasze dzieci nie mają wyboru, jak tylko pracować w kopalniach, gdzie i my pracowaliśmy” – to fragment zeznania byłego jeńca Koh Eul Won, który uciekł z Korei Północnej w 2001 r.

Żona czekała 55 lat

Władze Korei Południowej pomagają jeńcom, którym udało się uciec, wypłacając bardzo wysokie odszkodowania, i nagłaśniają każdy taki przypadek.

Wyjątkowo głośno było m.in. o mężczyźnie, na którego po 55 latach w domu wciąż czekała żona. Tyle że nie każda historia ma tak szczęśliwe zakończenie. Po przeszło pół wieku na mało kogo czekają bliscy, a wielu dzieci i żony zostawia na Północy, nie wiedząc, czy ich decyzja o ucieczce nie oznacza dla nich wyroku śmierci.

Szczęśliwego zakończenia nie miała m.in. opisana przez „Washington Post” historia Lee Jae-wona, który z frontu pisał listy do matki. Zmarł w 1994 r. w wieku 63 lat. Tuż przed śmiercią opowiedział czwórce swoich dzieci, o tym skąd pochodzi, i podał im adres rodzinnego domu. Tylko jednemu z nich, najstarszemu synowi Lee Ju-wona, udało się przedostać do Korei Południowej, choć planowanie ucieczki zajęło 15 lat.

Rząd w Seulu twierdzi, że jego priorytetem jest powrót jeńców do domu, choć – jak przyznaje – szanse są znikome, a czasu – z powodu podeszłego wieku więźniów – jest coraz mniej. Kilka miesięcy temu do wysiłków tych przyłączył się także Waszyngton.

Już we wrześniu 1996 r. „New York Times”, powołując się na dokumenty Departamentu Obrony, ujawnił, że po wojnie w niewoli mogło być 900 amerykańskich żołnierzy, przede wszystkim pilotów wojskowych. Pentagon nie potwierdził wówczas tych doniesień, wskazując, że nie ma informacji o „przetrzymywaniu obywateli USA wbrew ich woli”.

Dopiero na początku tego roku ujawniono nagranie z lata 1950 r., na którym widać amerykańskich jeńców wojennych. Od marca siły powietrzne USA starają się zidentyfikować, kim byli pojmani żołnierze. Władze Korei Północnej niezmiennie od 60 lat jednak twierdzą, że na terytorium tego kraju nie ma nikogo, kto przebywałby tam wbrew swojej woli.