Przyjechałam na dworzec Victoria Terminus tuż po piątej rano. Na zewnątrz jeszcze ciemno, na ulicach ludzi ani śladu, za to wody – pełno. Monsunowe ulewy bywają krótkie, ale bardzo intensywne. W drodze z lotniska deszcz lał tak, że taksówkarz, stary sikh, jechał na oślep. Mała wycieraczka utknęła na szybie, zatrzymana przez gęste strumienie. W ostatniej chwili ominęliśmy przewróconą ciężarówkę. Leżała w poprzek drogi, blokując dwa pasy. Kierowca włączył światła awaryjne, wygramolił się z szoferki i ociekając wodą, przyciskał do ucha telefon komórkowy. Ale kto mu teraz pomoże – do świtu jeszcze godzina.

Gdzie się schronić? Zaprzyjaźniony właściciel taniego hoteliku sąsiadującego z ekskluzywnym Tadż Mahal Hotel nie ma dziś wolnych łóżek. Przeczekam do rana na dworcu. Tam jest bezpiecznie, bo Victoria Terminus nigdy nie śpi.

Pustą halę widziałam tylko raz – na zdjęciu zrobionym po środowym zamachu. Porzucone torby, plamy krwi. Chwilę wcześniej dworzec wyglądał zapewne tak jak zawsze: na podłodze, niczym barwny i gęsto tkany dywan, leżą ludzie. Ciemnoskóre kobiety z okazałymi kolczykami w nosie, okryte kolorowym sari – ubranie jest brudne, ale jaskrawe kolory indyjskich tkanin trudno stłumić. Starcy w tradycyjnym białym dhoti. Całe rodziny, śpiące matki i raczkujące wokół nich dzieci. Czekają. Cierpliwie, spokojnie, bez hałasu. Kilka godzin, czasem cały dzień i jeszcze noc. Kilkadziesiąt zdezelowanych plastikowych krzeseł stojących na środku to wyspa na ludzkim oceanie. Gdy zwalnia się miejsce, trzeba reagować szybko. Ale jak przejść szybko wśród leżących wszędzie bagaży, koszy z rybami, pakunków obleczonych w jutę, szmat zastępujących łóżka. Przestępuję ostrożnie, żeby nikogo nie nadepnąć. Jednostajny szum rozmów przerywają regularne komunikaty spikerki powtarzającej numery pociągów odjeżdżających z kilkunastu długich na kilometr peronów.

[srodtytul]Atrapa bezpieczeństwa [/srodtytul]

Trudno to sobie wyobrazić, ale teraz jest jeszcze spokojnie. Zacznie się dopiero za godzinę. Wtedy przez wejścia na dworzec będą się wlewać tysiące Hindusów, z zatłoczonych wagonów wyłoni się gigantyczny tłum. Oblepi stragany z gazetami, budki telefoniczne i kasy. Wszędzie trzeba będzie stać w długiej kolejce. Ale teraz jeszcze policjanci korzystają z ostatnich chwil nocy. Przysypiają z głowami na biurku stojącym obok bramek uzbrojonych w wykrywacze metalu. Na blacie leży wersja podręczna, długi na trzydzieści centymetrów przyrząd do przeszukiwania podejrzanych pasażerów, ale on służy wyłącznie jako straszak.

Nikt w Indiach nie posługuje się nim na serio. To tylko insygnium władzy, emblemat, który ma budzić respekt, maskować bezsilność. Noszą go celnicy na lotniskach, strażnicy w centrach handlowych, nawet portierzy w kinach. Zatrzymują ludzi, robią srogą minę, szperają w torbach, obszukują. Urządzenia piszczą, a mimo to można iść dalej. Stróże porządku zrobili swoje – zasygnalizowali swą obecność. Obecność państwa o mocarstwowych ambicjach, autorytetu, istnienie zasad. To on, wyimaginowany porządek, jest ważniejszy niż rzeczywiste bezpieczeństwo. Dla przeciętnego Hindusa lub Hinduski (bo jest tam wiele strażniczek i portierek) wykrywacz metalu stanowi symbol społecznego awansu, dowód, że kraj ich potrzebuje, powód do dumy. Dlatego korzystają z wykrywaczy chętnie, choć zwykle nieudolnie i bezmyślnie.

W zaatakowanych przez zamachowców ekskluzywnych hotelach było pewnie podobnie. Obcokrajowcy, którzy myślą, że dzięki pieniądzom znajdą azyl, że wynajmując pokój w drogim hotelu, zapewnią sobie odcięcie od prawdziwych Indii, łudzą się. Indyjska mentalność nie zatrzymuje się automatycznie na progu Oberoi Hotel, a wyprasowane koszule recepcjonistów tylko pozorują obowiązywanie europejskich zasad. Jesteśmy w Indiach: świecie, którym nie rządzą kodeksy, litera prawa i reguły bezpieczeństwa w takim rozumieniu, do jakiego przywykliśmy. Europejczykowi, który pierwszy raz ląduje w Indiach, rzuca się w oczy przede wszystkim chaos. Wszędzie panuje zgiełk, gdziekolwiek spojrzeć – tłum, na pozór niezorganizowany, zagmatwany, wręcz irytująco nieczytelny.

Na pozostałości brytyjskiej machiny nałożyły się lokalna obyczajowość i plątanina miejscowych zwyczajów. A więc cała ta indyjska armia stróżów wystrojonych w mundury, krawaty i czapki z daszkiem nie ma za zadanie zapewnić nam spokojnego snu. Jest raczej sposobem na zmniejszenie bezrobocia w ponadmiliardowym społeczeństwie, ale także wyrazem ogólnonarodowych aspiracji. Hindusi chcą być jak Brytyjczycy: równie zorganizowani i uporządkowani, równie „cywilizowani”. Nie wiedzą jednak, jak to zrobić. Stąd groteskowość wszechobecnych, ale właściwie zagubionych policjantów, stąd upór pracowników kin, którzy prowadzą widza na wpisane na bilecie miejsce i nie pozwalają się przesiąść, nawet jeśli sala jest pusta. Stąd uciążliwa biurokracja: setki niepotrzebnych procedur, które ciągną się miesiącami, niczemu nie służąc. Hindusi przejęli brytyjską schedę, ale nie potrafią efektywnie jej wykorzystać, przetworzyli ją w narzędzie podtrzymujące stare społeczne podziały. Jednym z powodów tej nieporadności jest fakt, że tradycyjny indyjski porządek był bardzo rygorystyczny, ale o jego sile nie stanowiły zasady zamknięte, jak u nas, w formie pisanej – w Indiach granice tego, co dozwolone i zakazane, także dziś określa zwyczaj. Każdy zna swoje miejsce, przypisane mu kompetencje, a przede wszystkim wie, czego mu nie wolno. Tego uczyła kastowość, która formalnie już nie istnieje, ale faktycznie wciąż głęboko przenika codzienne życie.

[srodtytul]Poblakły splendor[/srodtytul]

W Bombaju, bardziej niż w innych indyjskich metropoliach, Europejczyk może czuć się jak u siebie. Bo właśnie w tym mieście najsilniej zachowała się zachodnia struktura – miejski ład przypomina ten londyński czy paryski. Główne ulice, szczególnie w najstarszych, południowych dzielnicach, są szerokie, a ruch na nich odbywa się tak jak u nas: kierowcy szanują linie oddzielające pasy, zatrzymują się na czerwonym świetle, przepuszczają przechodniów na zebrze, nie trąbią bez potrzeby. Po ulicach nie wałęsają się krowy, a autobusy mają prawdziwe przystanki – oznaczone, czasem zadaszone.

Co innego w Kalkucie czy Delhi, tam wszyscy jadą naraz: riksze, rowery, samochody, furmanki, dziwaczne, skonstruowane domową metodą pojazdy, nawet zwierzęta. Tam zbita masa prze wspólnie, nie zważając na sygnalizację – często niesprawną – ani na ludzi, którzy ryzykując życie, przeciskają się na drugą stronę jezdni. W Kalkucie część autobusów nie ma numerów, trasy nie są opisane, a przystanki rozpoznaje się po tym, że w jakimś punkcie ulicy zbiera się tłum. Dlatego Bombaj jest miastem komfortowym: na autobus wystarczy zamachać, a kierowca się zatrzyma i – o luksusie! – nie trzeba wskakiwać w biegu.

W przeciwieństwie do Delhi, które wyrosło na bazie kilku wsi, w Bombaju czuć wielkomiejski splendor. Tu wciąż widać wielkość brytyjskiego imperium. Dzielnica Colaba, w której zatrzymuje się większość turystów, jest architektonicznym cudem. Sam budynek dworca Victoria Terminus, zbudowanego ku chwale królowej Wiktorii, zapiera dech. Wystarczy obrócić się na pięcie, by zobaczyć inne zabytkowe perły – pobliski uniwersytet i majestatyczne kamienice, wciąż imponujące, choć we wnętrzach kłębi się mało wytworna codzienność. Przestronne salony są dziś zagracone, wprowadziły się tam biura, magazyny, sklepy i niedrogie hotele.

[srodtytul]Brama do sukcesu[/srodtytul]

Ten, w którym zwykle się zatrzymuję, też był kiedyś efektowną posiadłością. Z zewnątrz wygląda jak ruina, w środku – niewiele lepiej. Wielkie pokoje porżnięto na mniejsze, ściany są bure, zagrzybione. W łazience odpadają kafelki, łóżko lepiej przykryć własnym śpiworem i nie patrzeć na poplamiony materac. Tylko rzeźbione sufity i potężne okna z drewnianymi okiennicami działają jeszcze na wyobraźnię. Ale nie narzekam, bo zamiast stęchlizny czuć tu morską bryzę. W zaułku korytarza, na dwóch metrach kwadratowych, zmieściła się kuchnia. Kawę i tosty przynosi kelner – owszem, w uniformie, ale niemiłosiernie brudnym, przypominającym raczej wyciągniętą piżamę. Kubek jest obtłuczony, a kawa po drodze wylała się na spodek. Obsługa hotelu zachowuje jednak pozory elegancji: – Dzień dobry, madam – mówią, podrywając się z krzeseł za każdym razem, gdy pojawiam się w korytarzu.

Do serca miasta mam z hotelu raptem dwieście metrów. I jeśli miałabym wskazać najważniejsze miejsce w Indiach, wybrałabym ten sam punkt, w który uderzyli terroryści. Tadż Mahal Hotel i jego okolice są czymś więcej niż turystyczną wizytówką metropolii – właśnie stąd wywodzi się niezwykły status miasta, tu materializuje się wyobrażenie Europejczyka o mitycznym Oriencie. Żeby to zrozumieć, wystarczy 50 rupii, czyli trzy złote. Tyle kosztuje krótki rejs łodzią. Wyrusza się spod Gateway of India – pięknej kamiennej bramy, którą zbudowano na powitanie wpływającego do miasta króla Jerzego V. Turystyczne łodzie okrążają mały port i cumujące przed nim statki handlowe, a kiedy zawracają, objawia się potęga Indii. Z tej perspektywy zalany słońcem Tadż Mahal Hotel wygląda jak orientalny pałac – monument wystawiony przepychowi dawnych hinduskich księstw. To wspaniały przedsmak fortów Radżasthanu, obietnica nieprzebranych bogactw, egzotycznego piękna. Zapowiedź wszystkich cudów, które kryją się w głębi lądu.

W epoce kolonialnej w Bombaju koncentrowały się, jak w gigantycznym magazynie, wszystkie cenne dobra Indii i stąd wypływały do Europy. Tu na statki wsiadali ci, którzy wyruszali do lepszego świata. Tu była i wciąż znajduje się brama prowadząca do sukcesu. Stolicą urzędową od 1911 roku jest położone w północno-środkowej części subkontynentu Delhi, ale symboliczne i w wielu wymiarach faktyczne centrum biznesu zostało w Bombaju.

[srodtytul]Stabilizacja w budzie[/srodtytul]

Takiego nagromadzenia wspaniałości nie czuć w żadnym innym mieście. Tu są nie tylko siedziby wielkich koncernów i banków, nie tylko potężna giełda finansowa, ale także wszelkie symbole postępu i szyku, kolebka światowych obyczajów, liberalna elita. Delhi, choć rozwija się błyskawicznie i w ostatnich latach zaczęło wyznaczać nowoczesne trendy, nie ma tej bezcennej tradycji. Tam życie jest agresywne, prędkie, oferuje szybki awans społeczny, ale tylko w Bombaju sukces smakuje wyjątkowo, a wieczorna przejażdżka po reprezentacyjnej Marine Drive, półokrągłej promenadzie, wzdłuż której ciągną się apartamentowce zamieszkiwane przez bogaczy, nie da się porównać z niczym innym. Rozświetlona latarniami błyszczy jak klejnot, dlatego nazywana jest naszyjnikiem.

Ostatnio jechałam nią z Faridem, taksówkarzem, który – wedle popularnej nad Gangesem mody – ufarbował brodę na rudo. Zamiast tkwić na dworcu, chciałam zobaczyć Haji Ali Masjid – muzułmański grobowiec stojący na cyplu wchodzącym w morze. Tłumnie odwiedzają go turyści, ale przede wszystkim muzułmanie, którzy stanowią w Bombaju dużą i prężną społeczność. Farid jest wyjątkiem, nigdy nie wszedł do grobowca. Kiedy pytam dlaczego, wzrusza ramionami. Bardziej ciekawi go, czy mam męża i dzieci.

Tym razem do Haji Ali nie wejdę – utknęliśmy w półtoragodzinnym korku. Znów zaczęło padać, w monsunie ruch zamiera. Pozostaje mi czekać i wspominać poprzednie wizyty. Prowadzący do grobowca wąski nasyp objęli w posiadanie żebracy, głównie kaleki i ślepcy. Siedzą tam codziennie, od świtu do zmierzchu uderzają o kamień metalowymi miskami, prosząc o jałmużnę. Widok jest przejmujący, ale nie wyjątkowy. Biedę i cierpienie widać w Bombaju wszędzie. Na Colabie, na dworcu kolejowym, na zapleczu Tadż Mahal Hotel i wokół obleganych przez obcokrajowców restauracji obecność żebraków ma specyficzny, zniekształcony charakter. Jest jedną z gałęzi turystycznego biznesu, równie wyrachowaną jak naciąganie Europejczyków na jedwabiopodobne szaliki. Ale wystarczy krótki spacer, by zobaczyć, że błyszcząca moneta sukcesu ma w Bombaju przerażający rewers. Ciągną tu tysiące ludzi, których tkanka miejska nie może wchłonąć. Żyją stłamszeni w przeludnionych budynkach, na kupie, bez intymności, nieraz bez prądu i wody, bo elektrownie i system kanalizacyjny nie są w stanie zaspokoić potrzeb tej masy. Bloki stoją ciasno jeden przy drugim, żadna przestrzeń się nie marnuje. Jeden sąsiad może drugiemu zajrzeć przez okno do garnka. A w wąskich przejściach między budynkami instalują się najbiedniejsi. Rozpinają niebieską folię, rozkładają kilka garnków, z dwóch połamanych cegieł robią palenisko. To już dom. Czy trwały? Nie, ale nawet gdy się go straci, w tej samej technologii można łatwo zbudować następny. Szczęściem bezdomnych, a przekleństwem władz miasta jest to, że w Bombaju upał utrzymuje się przez cały rok. Nie trzeba, jak w Delhi, chronić się przed zimnem. Ale i tu najbiedniejsi dążą do stabilizacji – w budach z drewna i kawałków blachy żyją latami całe rodziny. Pod prowizorycznym sufitem kołysze się goła żarówka, w głębi dudni telewizor.

[srodtytul]Worek nadziei [/srodtytul]

Uliczny zgiełk jest w niektórych częściach Bombaju szczególnie barwny, pełen życia, imponujący. Z jakichś powodów zupełnie inny niż w Kalkucie. Najwyraźniej czuć go na muzułmańskich targach, które nie mieszczą się na placach czy w halach, ale rozrastają w wielkie handlowe dzielnice. Od porannej do wieczornej modlitwy stanowią tętniące forum wymiany produktów, pieniędzy, ale przede wszystkim – słów. Drzwi do jednego z takich molochów zauważyłam przypadkiem – nagle z dziury w ścianie wyszedł na ulicę mężczyzna z belą materiału. Przyjrzałam się i zobaczyłam, że ta dziura zasłonięta pakunkami to w rzeczywistości potężne wrota. Za nimi: feeria kolorów i potworny ścisk. Już po kilku krokach odpowiadałam, czego potrzebuję, i prowadzona przez sześciu różnych mężczyzn dotarłam do sklepu pana Khana. Byłam w nim już kiedyś, ale wtedy też dotarłam tam przez przypadek. Bo dla moich europejskich oczu to targowisko jest jak matnia, trzeba czasu i cierpliwości, by dostrzec, że panuje tam drobiazgowy ład. Oraz handlowy rytuał. Kupiłam szal, ale to sprawa poboczna – najważniejsze, żeśmy porozmawiali przy herbacie. O rodzinie, rządach Partii Kongresowej i gatunkach kaszmirskiej wełny.

Wychodząc na ulicę, miałam nadzieję, że zyskam nieco więcej życiowej przestrzeni niż w załadowanym po sufit sklepie. Ale gwar i tłok szybko przypomniały mi, że w Bombaju od ataku klaustrofobicznej paniki ratuje tylko morze – świadomość, że ta sieć oblepionych ludźmi ulic gdzieś się kończy, że od przykrego zapachu bijącego z zapchanych rur i studzienek można uciec nad wodę. Tyle że odpoczynek jest krótkotrwały, a uczucie ulgi – złudne.

Tym, którzy tu przyjechali, widok morza przypomina szanse i możliwości zaklęte w słowie „Bombaj”. Ale większość na zawsze utknie w niekończącej się tymczasowości, za którą nie czeka żadna poprawa. Marzycieli skazanych na rozczarowanie wciąż przybywa, dwudziestomilionowe miasto nadal pęcznieje. I właśnie godzinę przed świtem, kiedy ulice są całkiem puste, widać, ilu ludzi jeszcze się w tym worku nadziei zmieści.