– To tylko niefortunne wydarzenie – tłumaczył minister handlu i przemysłu Kamal Nath. – Nie sądzę, aby spowodowało ono spowolnienie inwestycji – dodał.
Ataki miały jednak miejsce w bezpośredniej bliskości siedzib największych banków inwestycyjnych Merrill Lynch, HSBC Holdings i Morgan Stanley. W dodatku pierwszy raz na celowniku znaleźli się Amerykanie i Brytyjczycy.
W Bombaju w jednym z zaatakowanych hoteli akurat przebywała delegacja holenderskiego koncernu Unilever z jego prezesem Patrickiem Cescau, ale zdołano ich sprawnie ewakuować. Delegacja japońskiego koncernu farmaceutycznego Daiichi Sanko Co. odwołała swoją wizytę w Indiach. Potentaci informatyczni Dell Inc. i Hewlett-Packard zamknęli swoje biura w Bombaju i wstrzymali podróże do Indii.
Indie już przed zamachami odczuły wyraźne wyniki spowolnienia gospodarczego. Po zablokowaniu latem tego roku przez związkowców fabryki Taty, produkującej najtańsze auta świata, inwestorzy mniej chętnie wybierali ten kraj do lokowania pieniędzy.
Kryzys finansowy spowodował odpływ kapitału. Od połowy września 2008 r. wypłynęło z Indii 13,5 mld dol. W efekcie indeks giełdowy spadł od początku roku aż o 56 proc., a rupia znacząco straciła na wartości. Zamachy w Bombaju jeszcze bardziej pogłębią trudności gospodarcze, bo inwestorzy, którzy już zaakceptowali słynną indyjską biurokrację i kiepską infrastrukturę, jako koszt działalności w Indiach muszą teraz dodać ryzyko zagrożenia terrorem.
Zdaniem Ashisha Goyala, głównego stratega inwestycyjnego Prudentiala, z pewnością wzrosną koszty działalności w tym kraju. – Trzeba będzie doliczyć wydatki na bezpieczeństwo, silniejszą ochronę, ale jest bardzo mało prawdopodobne, aby stało się to powodem do zaniechania inwestycji. Jest duży zbyt i interesujące perspektywy – powiedział Goyal „Rzeczpospolitej”.