Dzisiaj na ulicach stolicy Tajlandii pozostało 40 ze 100 tysięcy „czerwonych koszul”, popierających Zjednoczony Front na rzecz Demokracji i przeciw Dyktaturze (UDD). Wielu sympatyków stracili oni przez szokującą akcję pobierania krwi od uczestników demonstracji i oblewania nią państwowych budynków.
Najbardziej radykalni ostrzegają,że nie mają zamiaru opuścić ulic Bangkoku i pozostaną tam do ostatecznego zwycięstwa. Ze swojej strony premier Abhisit Vejajjiva podkreśla, że w każdej chwili jest gotowy do rozmów ze swoimi oponentami. Organizatorzy protestu nie zgadzają się na jakiekolwiek rozmowy i nie ustępują w swoich żądaniach rozwiązania parlamentu i rozpisania nowych wyborów.
I protesty i wszelkie interwencje wojska odbywają się wyjątkowo spokojnie. Jedyną niedogodnością jest to, że transport miejski w stolicy Tajlandii został poważnie zdezorganizowany. Wiadomo, że na pokonanie trasy zajmującej dotychczas pół godziny - czterdzieści minut potrzeba teraz co najmniej dwa razy tyle.
Jeszcze w ostatni weekend władze nie ukrywały swoich obaw, że protestujący mogą wziąć przykład ze zwolenników obecnego rządu, którzy niespełna półtora roku temu zablokowali obydwa stołeczne lotniska i nie dali się usunąć przez 2 tygodnie. Teraz jednak premier Abhisit twardo ostrzegł, że nie pozwoli odciąć ani dróg dojazdowych, ani zablokować pasów startowych. W tej sytuacji na największym lotnisku Suvarnabhumi większe obawy budzi zapowiadany na najbliższy weekend strajk British Airways, niż możliwość wstrzymania ruchu lotniczego z i do Bangkoku.
Okazuje się jednak, że to turystyka jest bardziej wrażliwa na jakiekolwiek niepokoje społeczne, niż jakakolwiek inna dziedzina gospodarki. Według danych Thai Hotel Association w ciągu kilku ostatnich dni biura podróży odwołują po tysiąc rezerwacji dziennie, co oznacza spadek o około 15 proc.
Taka sytuacja może potrwać jeszcze przez tydzień, w każdym razie do 23 marca. Swoje wakacje odwołują przede wszystkim chętnie wydający pieniądze Koreańczycy, Chińczycy i Hindusi. Tyle, że odwołane rezerwacje dotyczą jedynie stolicy, a nie prowincji. Najbardziej atrakcyjne dla turystów wyspy na południu kraju - Koh Samui, Koh Tao i Phuket nie ucierpiały z powodu protestów zwolenników Thaksina Shrinavatry.
Codziennie lądują tak samoloty pełne turystów z Europy. Organizacja promocji turystyki tajlandzkiej TAT nie przerwała ani na jeden dzień akcji reklamowych. W tym roku Tajowie spodziewają się około 15 mln turystów, a wpływy z tej branży mają przynieść 8-18 proc. PKB. Dyrektor TAT, Surapol Svetasreni podkreśla przy tym,że styczeń i luty były wyjątkowo dochodowe.
Próba wejścia „czerwonych koszul” do budynku Giełdy Papierów Wartościowych w Bangkoku na ulicy Ratchadaphisek, także nie przyniosła efektów oczekiwanych przez protestujących. Sesja nie została przerwana, nie zostali oni również przyjęci przez nikogo z Komisji Nadzoru Finansowego (SET).
Ich marsz na budynek giełdy został spowodowany był nagłym umocnieniem się tajskiej waluty - bahta do poziomu najwyższego od 2008 r., podczas gdy oczekiwano spadku kursu. Najwyższy też od prawie dwóch lat był indeks giełdy w Bangkoku.
To właśnie spowodowało podejrzenia „czerwonych koszul”,że minister finansów mógł wykorzystać wpływy z podatków na wykup przez państwo akcji tajlandzkich firm. Ostatecznie wręczono petycje, a odpowiedzi „czerwoni” oczekują do piątkowego południa. Do tego czasu zamierzają okupować most Phan Fa, główny punkt wypadów demonstrantów.
[i]Danuta Walewska z Bangkoku[/i]