We wtorek o świcie tajlandzka armia wprowadziła w kraju stan wojenny, zaprzeczając jednak, że jest to przewrót zbrojny. Wojskowi uzasadnili swoją decyzję permanentnym kryzysem politycznym w kraju ogarniętym konfliktem między prorządowym stronnictwem „czerwonych" i opozycyjnymi „żółtymi" dążącymi do usunięcia rządu pod kierunkiem Yingluck Sinawatry (w 2006 r. wojsko pozbawiło władzy jej brata Thaksina Sinawatrę).

Dość już chaosu

Wprawdzie Yingluck Sinawatra na mocy decyzji Trybunału Konstytucyjnego utraciła fotel premiera już 7 maja (powodem okazały się rzekome nadużycia władzy), jednak na swojego tymczasowego następcę wyznaczyła Niwattumronga Boonsongpaisana, polityka z własnego obozu. Z punktu widzenia opozycji nic się więc nie zmieniło i „żółci" kontynuowali protesty.

Wojsko opanowało budynki rządowe oblegane dotychczas kilka razy przez opozycyjnych demonstrantów. Na ulicach w centrum stolicy pojawiły się patrole i wojskowe punkty kontrolne. W Bangkoku panował jednak spokój, nie doszło do żadnych starć ani konfliktów z żołnierzami. „Żółci" demonstrowali wręcz radość z końca rządów partii Phuea Thai kontrolowanej przez klan Shinawatrów i ich sojuszników. „Czerwoni" organizowali kontrdemonstracje na przedmieściach Bangkoku.

Podczas konferencji prasowej w Bangkoku dowódca armii, gen. Prayuth Chan-ocha oświadczył, że wojsko zdecydowało się na działanie, aby „zapewnić porządek i przywrócić zaufanie inwestorów". – Tajlandzka armia ma w tej dziedzinie spore doświadczenie, bowiem już wiele razy obalała cywilne rządy – mówi „Rz" Paweł Berendt, ekspert Centrum Studiów Polska-Azja. – Pucze były jednak krótkotrwałe i wojskowi raczej nie potrafili rozwiązać problemów, co najwyżej doprowadzali do kolejnych wyborów. Także teraz spodziewam się jedynie załagodzenia konfliktów i odłożenia problemów „do zamrażarki".

O tym, że Tajowie bez paniki zareagowali na stan wojenny, świadczy fakt, że wielu ludzi potraktowało obecność wojska na ulicach jako atrakcję, wykonując sobie pamiątkowe zdjęcia z żołnierzami. Armia w Tajlandii cieszy się szacunkiem, a w swoich działaniach powołuje się na najwyższy autorytet króla. Jedynie sporadycznie pojawiali się demonstranci z transparentami „Armia precz od polityki!". Za najbardziej niepokojące uznawane jest ustanowienie kontroli wojska nad mediami.

O tym, że sytuacja jest daleka od dramatyzmu, świadczy nawet wypowiedź odsuniętego od władzy Niwattumronga Boonsongpaisana, który stwierdził, ze „pucz ma swoje pozytywne strony, ponieważ umożliwi przeprowadzenie wyborów" (wybory zarządzone w lutym przez Yingluck Shinawatrę nie mogły się odbyć z powodu niepokojów).

W kurortach spokojnie

Po ogłoszeniu stanu wojennego obecność uzbrojonych żołnierzy była zauważalna głównie w stolicy i w dużych miastach. Praktycznie nie widać ich w ośrodkach turystycznych.

– Przejęcie kontroli w państwie przez wojsko nie powinno mieć zauważalnego wpływu na turystykę w Tajlandii – mówi „Rz" Tomasz Rosset, sekretarz generalny Polskiej Izby Turystyki. – Touroperatorzy i sami turyści od dawna wiedzą, że Bangkok jest sceną niepokojów politycznych, jednak nie wpłynęło to na redukcję rezerwacji. Wręcz przeciwnie – w 2013 r. zanotowaliśmy wzrost ilości wyjazdów o około 20 proc., a kraj ten nadal jest jednym z najpopularniejszych celów wyjazdów polskich turystów do Azji.

Opinię tę potwierdza Paweł Berendt: – Wojskowi doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak ważna jest dla gospodarki Tajlandii turystyka, i z pewnością zrobią wszystko, by nie zniechęcać zagranicznych przybyszów. Podobnie było już zresztą podczas poprzedniej ingerencji armii w sprawy polityki w 2006 r.