Chwycić za broń? A może wciąż prosić głuchych na argumenty Chińczyków o choć drobne ustępstwa? Tybetańczycy próbowali już obu sposobów. I oba zawiodły. Zdławiona przez Chińczyków demonstracja w marcu tego roku – na pół roku przed igrzyskami w Pekinie – nie pozostawia wątpliwości co do tego, jak zachowają się komunistyczne władze, jeśli młodzi zwolennicy radykalnych kroków wzniecą powstanie.
Przecież linia kolejowa, dzięki której co roku do Tybetu przenoszą się cztery miliony rdzennych Chińczyków, z powodzeniem może służyć do transportu wojsk. Władze w Pekinie z radością poinformują zaś o sukcesach w swej „wojnie z terroryzmem”. A przy okazji pokażą też innym separatystom – Ujgurom –jak traktowani są „wrogowie narodu chińskiego”.
Świat będzie protestował? Pekin dobrze wie, że interesy gospodarcze liczą się o wiele bardziej niż losy jakiegoś małego narodu gdzieś na dachu świata. Skoro chińskie władze mogły robić, co chciały przed igrzyskami olimpijskimi – gdy na Chiny skierowane były oczy setek milionów ludzi – to tym bardziej nie muszą się obawiać reakcji zajętych kryzysem liderów mocarstw. Chińscy przywódcy zauważyli, że na Zachodzie moda na protybetańskie protesty szybko minęła. Wiedzą też, że gdyby ustąpili to mogliby mieć kłopoty z rdzennymi obywatelami, którzy w takich sprawach nie wybaczają władzom ich słabości.
Szybciej lub później Tybetańczyków czeka więc eksterminacja. Zachodni politycy mogą się jednak pocieszać — po śmierci 73-letniego Dalajlamy łatwiej im będzie nawoływać do poszanowania praw człowieka w multikulturowym świecie.
[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2008/11/18/jacek-przybylski-szybka-czy-powolna-smierc/]skomentuj na blogu[/link][/b]