[b]- Wykupiłem licencję na bardzo kosztowny program komputerowy dla architektów, po czym wniosłem ją aportem do spółki z o.o. Teraz wraz wspólnikami postanowiliśmy rozwiązać spółkę. Chcieliby sprzedać komputery wraz z oprogramowaniem. Ze zdziwieniem dowiedzieliśmy się jednak, że producent programu nie pozwalana jego odsprzedaż. Czy jest to zgodne z polskim prawem? [/b]– pyta czytelnik.
Odpowiadając krótko: [b]tak[/b]. Licencja to nic innego jak umowa, w której zarówno licencjodawca (koncern informatyczny), jak i licencjobiorca (użytkownik) określają swe prawa i obowiązki względem siebie.
Użyte w liście słowa „producent programu nie pozwala na jego odsprzedaż” znaczą zapewne tyle, że w treści umowy znalazło się stosowne postanowienie. Czytelnik – być może nieświadomie – je zaakceptował.
[srodtytul]Warto czytać licencje[/srodtytul]
Przed instalacją program zazwyczaj proponuje nam przeczytanie licencji i wymaga – poprzez zaznaczenie właściwego pola – jej akceptacji.
Teksty umów są jednak na ogół długie, nieciekawe i mało kto je w ogóle czyta. Z reguły klikamy niecierpliwie „Zgadzam się” i zapominamy o licencji, zanim program skończy się instalować. A szkoda.
Na szczęście dla czytelnika, nie jest na całkowicie straconej pozycji. Ale po kolei.
[srodtytul]Jakim prawem[/srodtytul]
Transfery oprogramowania to problematyka dość zawiła, nie tylko ze względu na ich specyficzny przedmiot. Bardzo komplikuje ją również fakt, że sprzedawca i nabywca mają często swe siedziby w innych krajach, a więc i podlegają różnym porządkom prawnym. Znaczenia nabierają wtedy normy prawa prywatnego międzynarodowego.
To ono określa, które regulacje są właściwe do oceny obowiązków obu stron transakcji. Warto pamiętać, że stronom wolno wybrać dla swojej umowy porządek prawny dowolnego państwa. Producenci oprogramowania często z tej możliwości korzystają. Często jako właściwe wskazują prawo Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, bardzo mocno chroniące interesy producentów oprogramowania.
A co, jeśli stosownej wzmianki w licencji brak? Wtedy właściwe jest prawo siedziby tej strony, która spełnia świadczenie charakterystyczne dla danej umowy.
Przy licencji będzie to siedziba licencjodawcy. Dlaczego? Otóż licencjobiorca przekazuje tylko zapłatę. A pieniądze są może charakterystycznym świadczeniem przy umowie pożyczki albo kredytu bankowego, ale z pewnością nie w kontrakcie dotyczącym oprogramowania. Można by zapytać, po co ten wywód. Wbrew pozorom kwestia prawa właściwego jest istotna.
Tylko znając prawo właściwe będziemy w stanie ocenić, czy nad pytaniem o zgodność zakazu zbycia oprogramowania z regulacjami polskimi w ogóle warto się głowić. Jeśli bowiem zastosowanie ma prawo obce, to nasze przepisy nie będą miały w tej sytuacji żadnego znaczenia.
[srodtytul]Można czy nie[/srodtytul]
Załóżmy zatem, że licencja podlega regulacjom polskim. Co na temat sytuacji opisanej przez czytelnika mówią nasze przepisy? Otóż nie są one niestety w pełni klarowne. Dlatego od razu zastrzegam, że niniejszy tekst to tylko interpretacja, z którą być może nie każdy się zgodzi.
Próbując przełożyć na język prawa zamiar wspólników likwidujących spółkę rozważyć należy przynajmniej dwa rozwiązania: sublicencję i przelew praw. Sublicencja to – w pewnym uproszczeniu – umowa, w której licencjobiorca zezwala osobie trzeciej (sublicencjobiorcy) na korzystanie z utworu, który sam otrzymał od licencjodawcy. Przelew (zwany też cesją) to w ogóle przeniesienie praw na inną osobę.
Sublicencja różni się od cesji m.in. tym, że sublicencjodawca nie wyzbywa się praw, podczas gdy cedent (tzn. ktoś, kto dokonuje przelewu) – tak.
W przypadku sublicencji sprawa jest jasna: jeśli umowa (ta zawarta przez licencjodawcę z licencjobiorcą) nie stanowi inaczej, licencjobiorcy nie wolno upoważnić innej osoby do korzystania z programu (art. 67 ust. 3 w zw. z art. 74 ust. 1 [link=http://www.rp.pl/aktyprawne/akty/akt.spr;jsessionid=BD534F9EB0781C42F991BF3BF5D13EE9?id=181883]ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych[/link]).
Z przelewem – w tym wypadku prawa korzystania z programu komputerowego – jest nieco gorzej. Z jednej strony przelew praw nie jest dopuszczalny, jeśli zabrania tego ustawa, umowa albo właściwość zobowiązania (art. 509 [link=http://www.rp.pl/aktyprawne/akty/akt.spr;jsessionid=544B9EC7FEEF82BCA2F8BE2238661700?id=70928]kodeksu cywilnego[/link]). Dla zdecydowanej większości jest to wystarczająca przesłanka, aby cesję dokonaną wbrew umowie uznać za nieważną.
Niektórzy zwracają jednak uwagę, że ten sam ustawodawca zabrania dokonywania czynności prawnych, które wyłączają albo ograniczają uprawnienie do przeniesienia praw zbywalnych (art. 57 § 1 k.c.). Stronie wolno tylko zobowiązać się, że jakiejś czynności nie dokona (art. 57 § 2 k.c.) – a to nie to samo. Jeśli jakaś czynność jest sprzeczna z prawem – od początku dotknięta jest sankcją nieważności.
Jeśli natomiast na przeszkodzie stoi tylko umowa, to wiarołomna czynność pozostaje ważna, a dokonujący jej musi co najwyżej liczyć się z odpowiedzialnością odszkodowawczą. Różnica zatem jest istotna. Dla czytelnika spór ten ma niebagatelne znaczenie, bo – w zależności od tego, którą opcję by przyjął – mógłby sprzedać komputery albo nie.
Koncern informatyczny mógłby co najwyżej wytoczyć mu potem sprawę cywilną – jeśliby w ogóle chciał i z wcale nie takim pewnym skutkiem.
[srodtytul]Aportu nie było[/srodtytul]
Jak widać, przelew to sprawa mocno niepewna. Zwłaszcza że wątpliwości dotyczące skutków cesji zabronionej umową wcale nie wyczerpują tematu. Jakby tego było mało, niejasny jest sam charakter prawny umowy licencyjnej.
W ustawie o prawie autorskim znaleźć można bowiem argumenty przemawiające za tym, że jest ona przeniesieniem praw, jak i przeciwnie. Na rozwijanie tego wątku nie ma tu miejsca, dość jednak powiedzieć, że zasygnalizowane wątpliwości czynią cesję wielce ryzykowną.
Przyjmijmy, że czytelnik nie będzie chciał wdawać się w prawnicze dywagacje i uzna, że przelew jest niedopuszczalny. Na marginesie tylko zwróćmy uwagę, że w konsekwencji należałoby się zastanowić, czy aport, o którym mowa w liście, w ogóle miał miejsce.
Skoro bowiem producent nie pozwala na przeniesienie praw – i godzimy się, że zakaz ten uniemożliwia zbycie oprogramowania – to już wniesienie ich do spółki było niedopuszczalne. W pewnym sensie byłoby to rozwiązanie kłopotów czytelnika. Nie ma aportu – nie ma problemu.
Pomijamy tu oczywiście komplikacje, do jakich mogłoby dojść wówczas przy rozliczeniach między wspólnikami, czy z fiskusem itp.
Czy z kłopotów czytelnika można wyciągnąć jakąś lekcję co do przekazywania oprogramowania spółkom? Jak najbardziej. Wniosków jest przynajmniej kilka. Przede wszystkim wnoszenie takich aportów wymaga pewnej wprawy.
O wiele bezpieczniejszym rozwiązaniem wydaje się wykupienie licencji przez samą spółkę. Jeśli wspólnikom z jakichś powodów takie rozwiązanie nie odpowiada, niech zbywają egzemplarze utworu (np. na płytach czy nawet w postaci samych tylko plików), a nie sprzęt z zainstalowanym już oprogramowaniem.
Warto wreszcie pamiętać o sprawie zdawałoby się oczywistej, a więc przeczytaniu umowy licencyjnej przed jej zawarciem.
[ramka][b]Na zamówienie odbiorcy[/b]
Zastrzec wypada, że opisane w tekście problemy prawne dotyczą w praktyce oprogramowania o charakterze masowym, sprzedawanym w wielu egzemplarzach wielu różnym odbiorcom.
To ten właśnie biznes opiera się na udzielaniu tysięcy czy milionów zunifikowanych licencji.
W przypadku oprogramowania tworzonego przez mniejsze firmy na konkretne zamówienie kłopotów łatwiej jest uniknąć.
Nabywca oprogramowania musi tylko zadbać, ażeby dostawca przeniósł na niego majątkowe prawa do software’u, a nie tylko udzielił licencji. Wtedy do spółki można wnieść po prostu prawa i nie ma potrzeby roztrząsania, czy czynność taka jest w ogóle dopuszczalna, czy też nie. [/ramka]
[srodtytul]Płytkę z programem zawsze można odsprzedać[/srodtytul]
[b] Przepisy nie pozwalają ograniczać możliwości zbycia raz kupionego egzemplarza utworu.[/b]
Dlatego też dużo lepiej byłoby dla czytelnika, który wyżej zadał pytanie, gdyby wykupując licencję dostał oprogramowanie na płytce.
Wtedy bowiem do rozważenia jest jeszcze jedna koncepcja. Otóż zauważmy, że w zdecydowanej większości przypadków do zawarcia umowy licencji dochodzi tuż przed instalacją oprogramowania, a nie w chwili otrzymania plików, które do tego posłużą. Wystarczyłoby więc odinstalować oprogramowanie, wypowiedzieć umowę licencyjną, a potem sprzedać komputery i ową płytkę.
Sam pomysł jest prosty i sprowadza się do konstrukcji wyczerpania praw. W uproszczeniu polega ono na tym, że po wprowadzeniu do obrotu egzemplarza utworu uprawniony (a więc np. producent) nie może już się wtrącać – pomijając najem i użyczenie – do kolejnych transakcji owego egzemplarza dotyczących (art. 51 ust. 3 upapp).
Raz zarobił i wystarczy. Warunek: do wspomnianego wprowadzenia doszło na terytorium Europejskiego Obszaru Gospodarczego, a więc np. w którymś z krajów Unii Europejskiej.
Oczywiście czym innym jest egzemplarz utworu, a czym innym prawa do nagranego na nim oprogramowania. To jednak zupełnie nie przeszkadza. Faktem jest, że w myśl ustawy autorskie prawa majątkowe – a więc i prawo używania, użyczania, podnajmowania itd. – nie przechodzą na inną osobę tylko dlatego, że nabyła ona płytkę z programem informatycznym (art. 52 ust. 1 [link=http://www.rp.pl/aktyprawne/akty/akt.spr;jsessionid=BD534F9EB0781C42F991BF3BF5D13EE9?id=181883]Ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych[/link]).
Na szczęście tu nie byłoby nawet próby zbycia jakichkolwiek praw. Wręcz przeciwnie, wypowiedzenie umowy oznaczałoby, że czytelnik z owych praw rezygnuje.
Czy takie wypowiedzenie jest dopuszczalne? Być może stosowne postanowienia są w tekście umowy, choć raczej bym na to nie liczył. Nie traćmy jednak głowy, bo możemy odwołać się do bezwzględnie obowiązujących przepisów. Otóż zgodnie z polskim prawem każde zobowiązanie o charakterze ciągłym wolno stronie wypowiedzieć (art. 365[sup]1[/sup] [link=http://www.rp.pl/aktyprawne/akty/akt.spr;jsessionid=86F27ADE2102E1D67842E76D535F1BD1?id=70928]kodeksu cywilnego[/link]).
Czytelnik nie powinien zrażać się, że pismo w tej sprawie będzie musiał słać na przedmieścia Los Angeles czy w jakieś inne miejsce na drugim końcu świata. W rozumieniu prawa polskiego sytuacja będzie czysta. A nabywca płyty z oprogramowaniem po prostu zawrze swoją umowę licencji i tyle.
Z prawnego punktu widzenia będzie to polegało na przeniesieniu przez producenta pewnych praw do tego samego egzemplarza utworu, jakim jest program komputerowy, na kolejną osobę. Jeśli instalacja programu sprowadza się do włożenia CD-ROM-u do kieszeni czytnika i wciśnięciu „Zainstaluj”, kłopoty czytelnika powinny się zakończyć.
Gorzej, jeśli producent obwarował instalację jednorazowymi kodami, obowiązkiem umieszczenia naklejki na obudowie komputera itp. udziwnieniami – co w praktyce nie jest przecież rzadkością. Nie wpływa to co prawda na ważność samej transakcji, ale trudno oczekiwać, że znajdzie się nabywca na program, którego nie da się zainstalować. Są to już jednak problemy, których nie sposób rozwiązać bez lektury postanowień konkretnej umowy licencyjnej.
Co ważne, pomysł z płytami można zastosować również do programów ściąganych wprost ze strony producenta. Forma ta jest już dziś przecież bardzo rozpowszechniona. Wystarczy, że zachowaliśmy gdzieś pliki instalacyjne. Procedura jest dokładnie taka sama – usuwamy program z komputera, wypowiadamy licencję i sprzedajemy sprzęt.
Zbywamy też owe pliki – nagrane na jakimś nośniku albo nawet przesłane przez Internet. Ich nabywca zainstaluje je od nowa i zawrze swoją licencję – o ile oczywiście względy techniczne nie będą stały temu na przeszkodzie. Ważne jest tylko, żeby pliki nie zostały w posiadaniu zbywcy.
[i]Autor jest rzecznikiem patentowym[/i]