Nie od dziś wiadomo, że przedsiębiorcy zastrzegają znaki towarowe, bo chcą na tym zarobić. Dzięki rejestracji znaku przez odpowiednią instytucję (np. polski Urząd Patentowy) właściciel zyskuje swoisty monopol na jego używanie. Terminem właściciel posługujemy się tu oczywiście umownie, bo w ściśle prawnym znaczeniu przedmiotem własności może być jedynie rzecz. Monopol też nie jest tu idealnym określeniem, gdyż wyłączność na używanie znaku dotyczy tylko wybranych towarów i usług, nie mówiąc już o tym, że są też pewne wyjątki. To jednak szczegóły. [b]Zasadą jest, że zarejestrowanego znaku – którym mogą być np. pojedyncze słowa albo jakaś ich kombinacja – wolno używać tylko za zgodą uprawnionego[/b].

[srodtytul]Gdy sukces przerasta oczekiwania[/srodtytul]

Oczywiste jest, że znak im bardziej popularny, tym dla uprawnionego lepiej. Większa rozpoznawalność oznaczenia i bagaż korzystnych skojarzeń, jakie wiąże z nim klientela, to dla przedsiębiorcy żywy pieniądz. Zdarza się jednak i tak, że użytkownicy przenoszą oznaczenie na sam produkt. Innymi słowy, zamiast mówić o wyrobie „x” opatrzonym znakiem „y”, zaczynają mówić po prostu o produkcie „y”.

[ramka][b]Przykład[/b]

W drugiej połowie ubiegłego wieku furorę zrobiły znakomite tusze i nasycane nimi pisaki. Widniał na nich znak towarowy „Flo-master”.

Choć samo oznaczenie dawno już poszło w zapomnienie, to do dziś w Polsce każdy nasycany tuszem gruby pisak nazywamy flamastrem.[/ramka]

Na ogół dzieje się tak wówczas, gdy zarówno znak towarowy, jak i produkt nim opatrywany są nowe, wcześniej nieznane szerszemu odbiorcy. Dlaczego? Otóż jeśli taki wyrób zdobędzie popularność, odbiorcy muszą go jakoś nazwać. A ponieważ odpowiedniego wyrazu w słownikach jeszcze nie ma, sięgną po najprostsze rozwiązanie: przeczytają słowo wydrukowane na nalepce czy opakowaniu, w którym znajduje się to, co kupują.

[ramka][b]Przykład[/b]

Jeśli wierzyć Wikipedii, wynaleziony na początku minionego stulecia celofan był chroniony patentem. Nazwa ta przysługiwała jednemu przedsiębiorcy na oznaczenie jego wyrobów. Dziś pojęciem tym od dawna już określamy folię o specyficznej twardości, niezależnie od tego, kto ją wyprodukował.[/ramka]

Dlaczego dla producenta „y” jest to zjawisko niekorzystne, żeby nie powiedzieć – groźne? Otóż jeśli jego znak towarowy stanie się nazwą rodzajową, zaczną go używać także konkurenci. Tyle że wtedy będzie to już produkt „y” producenta „a”, producenta „b” i innych. W niesprzyjającej sytuacji chętnych będzie tylu, że szybko zabraknie liter alfabetu na ich oznaczanie.

[srodtytul]Trochę terminologii[/srodtytul]

Jak nazwać opisane zjawisko? W Polsce na określenie tej sytuacji lansowane jest pojęcie degeneracji. Wejście oznaczenia do języka potocznego jest więc degeneracją, zaś znak, który nabrał charakteru rodzajowego, jest znakiem zdegenerowanym.

Niezbyt dobrze się te określenia kojarzą, prawda? Wydaje się, że jest to efekt niezbyt trafnego tłumaczenia angielszczyzny. Otóż w języku angielskim nasza „degeneracja” to „genericization” (a nie „degeneration”!), a „znak zdegenerowany” to „generic trademark”.

Moim zdaniem dużo lepszym pojęciem jest znak generyczny – tym bardziej, że słowo to jest już w języku polskim obecne. Świetnie widać to na przykładzie zakorzenionego w naszej terminologii farmaceutycznej pojęcia leków generycznych.

Ten fachowy termin oznacza ni mniej, ni więcej tylko medykamenty, których ochrona patentowa wygasła wskutek upływu czasu i które produkować i sprzedawać może w zasadzie każdy. To oczywiście ujęcie dość uproszczone, ale istota problemu jest właśnie taka. Dostrzegalne jest zatem podobieństwo obu sytuacji: z jednej strony lek, który ktoś opracował, ale na którym zarabiać mogą wszyscy, z drugiej znak, który jakiś przedsiębiorca promował, ale owoce zbierać będzie wspólnie z konkurentami. Oba przedmioty ochrony – zarówno lek, jak i znak towarowy – stały się dobrem publicznym, dostępnym każdemu. Fakt, trudno znaleźć jakiś krótki polski odpowiednik na określenie wejścia znaku do mowy potocznej. Trzeba by przecież mówić o „generycyzacji”, czego językoznawcy i miłośnicy języka polskiego – przynajmniej na razie – chyba nie będą w stanie przełknąć.

[srodtytul]Walczymy do końca[/srodtytul]

Proces przenikania znaku towarowego do języka codziennego to zjawisko wielowątkowe. Inaczej wyglądać będzie z perspektywy uprawnionego, inaczej – jego konkurentów. Ten pierwszy na ogół nie jest zainteresowany, ażeby znak nabrał charakteru generycznego. Ten drugi będzie wykorzystywał argumenty przeciwne.

[wyimek]Zamiast mówić o przenośnym odtwarzaczu płyt CD, ludzie zaczęli używać słowa discman[/wyimek]

I tu właśnie dotykamy bardzo delikatnego problemu. Uprawniony zazwyczaj nie chce przyjąć do wiadomości, że jego własny znak wymknął mu się spod kontroli. I często reaguje na przypadki wykorzystywania go w domenie publicznej. Zadanie ma w pewnym sensie ułatwione, bo nie istnieją formuły matematyczne, które pozwoliłyby w sposób niebudzący wątpliwości ustalić, że nazwa weszła już do języka potocznego. Wszystko zależy więc od wyczucia sędziów, którym przychodzi rozpoznawać spory między producentami.

Jakby jednak nie było, pamiętać należy, że wiele oznaczeń, które na co dzień wykorzystujemy dość swobodnie, wciąż jest zarejestrowanymi znakami towarowymi. Nie pretendujemy tu do przedstawienia wyczerpującej listy takich nazw, ale wydaje się, że ostrożnie można tu wskazać ich przynajmniej kilka.

Przykładowo, znana nam z aptek [b]aspiryna[/b] (celowo piszemy ją z małej litery) to ASPIRIN koncernu Bayer z Leverkusen w Nadrenii-Północnej Westfalii w Niemczech. Jeśli wierzyć informacjom zawartym w bazie internetowej Urzędu Patentowego, znak ten – gdy idzie o terytorium naszego kraju – pozostaje w mocy od końca lat 50. XX w.

Podobnie [b]teflon[/b], który – choć kojarzy nam się często z patelniami – to wciąż znak towarowy TEFLON amerykańskiego giganta chemicznego Du Pont, chroniony w Polsce od blisko 40 lat.

Dobrze znany pokoleniu dzisiejszych trzydziestolatków [b]walkman[/b] to WALKMAN japońskiego koncernu Sony. W naszym kraju znak ten obejmuje m.in. „urządzenia do nagrywania i/lub odtwarzania dźwięków i/lub obrazów i/lub danych”.

Tak popularne jeszcze jakiś czas temu [b]adidasy[/b], które zakładało się do biegania czy gry w piłkę, wzięły się znaku towarowego ADIDAS, przysługującego niemieckiej firmie Adidas AG m.in. w odniesieniu do obuwia. Przykłady można by mnożyć.

[srodtytul]Jak się bronić... [/srodtytul]

Zarejestrowawszy znak i zainwestowawszy pieniądze w jego promocję szkoda oddawać go walkowerem. Dlatego należy zadbać, ażeby konkurenci nie korzystali z niego bez naszej zgody. Tu zasada jest stosunkowo prosta. Uprawniony musi wykorzystać wszystkie możliwości, jakie daje mu ustawa – dokładnie tak jak w przypadku wszystkich innych znaków towarowych.

Przede wszystkim nie wolno zapomnieć o utrzymywaniu swych uprawnień w mocy. Przypomnijmy, że ochrona znaków towarowych ma charakter czasowy. Skończy się, jeśli uprawniony nie będzie co jakiś czas uiszczał urzędowych płatności za jej podtrzymanie. Jest to zatem warunek podstawowy. Potem pozostaje już tylko zmagać się z konkurencją.

Zaczyna się na ogół od wysłania pisma ostrzegawczego. Informujemy w nim firmę, która bez naszej zgody posługuje się znakiem o tym, że jest on chroniony, i zwracamy się o zaprzestanie tych działań. Jeśli to nie pomoże, nieuniknione będzie skierowanie sprawy do sądu. Tam pozycja procesowa uprawnionego jest nieco korzystniejsza niż konkurenta. Ten pierwszy musi bowiem wykazać jedynie, że prawo do znaku pozostaje w mocy i że druga strona używa go bez jego zgody. Ciężar udowodnienia, że sporna nazwa służy do oznaczenia rodzaju towaru, spoczywa na konkurencie.

[srodtytul]... a jak atakować[/srodtytul]

Mali i średni przedsiębiorcy mogą skorzystać na uwolnieniu znaku towarowego. Wszak to oni będą teraz mogli używać go do opisania własnych wyrobów. Powinni jednak pamiętać, że dopóki właściciel nie zarzucił obrony swych uprawnień, dopóty muszą liczyć się z ryzykiem. Dlatego przede wszystkim – unikajmy kłopotów. Wykorzystanie jakiegoś słowa do oznaczenia produktu zawsze warto poprzedzić przeszukaniem rejestrów znaków towarowych. Nieocenioną pomocą są tu internetowe bazy danych instytucji zajmujących się udzielaniem ochrony na znaki towarowe >patrz ramka. Być może okaże się, że ochrona oznaczenia ustała – czy to wskutek upływu czasu, czy to rezygnacji samego uprawnionego, czy to innych zdarzeń.

Warto pamiętać, że wejście oznaczenia do języka potocznego jest przesłanką wygaszenia jego ochrony. Następuje to na skutek wniosku w tej sprawie, po przeprowadzeniu specjalnej urzędowej procedury. Dotyczy to zarówno znaków krajowych, jak i wspólnotowych. Ważne jest tylko jedno: zlanie się oznaczenia z produktem musi być następstwem działań lub zaniedbań uprawnionego. To ważne, bo okoliczności te musi wykazać atakujący. Podobnie jak i fakt, że kwestionowane oznaczenie nie wyróżnia już produktów na rynku, lecz jest z nimi utożsamiane. Potrzebne tu będą mocne dowody. Przydadzą się opinie językoznawców, badania społeczne, definicje słownikowe itp.

Ci, którzy nie chcą sami wywoływać sporów, mogą zaryzykować i po prostu zacząć nowej nazwy używać. Jeśli uprawniony nie zareaguje, może to sugerować, że pogodził się z utratą swego znaku i nie zamierza o niego walczyć.

[ramka][b]Wszystko płynie[/b]

Warto pamiętać, że wejście oznaczenia do języka potocznego to proces odwracalny. Po pierwsze podjęcie przez uprawnionego zdecydowanych działań (procesy sądowe, kampanie medialne itd.) może sprawić, że opinia publiczna zacznie kojarzyć znak z konkretnym przedsiębiorstwem. Po drugie niewykluczone jest, że na korzyć właściciela zadziała upływ czasu. Na rynek wciąż wchodzą nowe technologie i produkty, przyzwyczajenia konsumentów też się zmieniają. Przedmioty, które dla jednego pokolenia były nieodzowne, dla kolejnej generacji mogą być już czymś zupełnie nieznanym. Wtedy o wiele łatwiej dowodzić, że nazwa nie ma charakteru rodzajowego.

[srodtytul]Polskie przykłady[/srodtytul]

Anglojęzyczna i nieoficjalna lista generycznych znaków towarowych jest w Internecie ([link=http://en.wikipedia.org/wiki/List_of_non-English_generic_and_genericized_trademarks]http://en.wikipedia.org/wiki/List_of_non-English_generic_and_genericized_trademarks[/link]). Należy do niej podchodzić ostrożnie, tak samo jak do kwestii znaków generycznych w ogóle. Jest jednak znakomita do nabrania orientacji w temacie i rozpoczęciu własnych badań. Zwłaszcza że swojej listy doczekały się tam również nasze polskie oznaczenia.

Okazuje się, że generyczny charakter mają m.in.:

- bankomat

- discman

- dyktafon

- dżip

- klucz imbusowy

- ksero

- linoleum

- magnetofon

- rower

- termos

- wazelina

- żyletka

[b]Warszawa, Genewa czy może Alicante[/b]

Szukając cudzych znaków towarowych, trzeba zajrzeć przynajmniej w dwa miejsca. Sposobów uzyskania ochrony na terytorium Polski jest bowiem kilka.

Po pierwsze oznaczenie można zgłosić w trybie krajowym, działając przed polskim Urzędem Patentowym. Rejestracja krajowa obejmuje wówczas teren Polski.

Po drugie do wyboru jest rejestracja rozciągająca się od razu na całe terytorium Wspólnoty Europejskiej. Na to pozwala znak towarowy Wspólnoty, rejestrowany przez Urząd Harmonizacji Rynku Wewnętrznego w Alicante w Hiszpanii.

Po trzecie wreszcie dopuszczalna jest tzw. rejestracja międzynarodowa. Ma charakter szczególny. Pozwala bowiem rozciągnąć ochronę marki na kraje wybrane przez zgłaszającego spośród kilkudziesięciu, które przystąpiły do owego systemu międzynarodowego – w tym Polskę.

Nieocenionym źródłem jest tu Internet. Znaków polskich i międzynarodowych obejmujących nasz kraj szukać możemy w bazie Urzędu Patentowego (http://www.uprp.pl/patentwebaccess/DatabaseChoose.aspx).

Znaki wspólnotowe figurują w zasobach urzędu z Alicante (http://oami.europa.eu/CTMOnline/RequestManager/en_SearchBasic). [/ramka]

[i]Autor jest rzecznikiem patentowym [/i]