W 2019 r. nadprodukcja mleka wyniosła aż 30 proc. Choć od nadmiaru głowa nie powinna boleć, to od 4 marca 2020 r., kiedy w Polsce stwierdzono pierwszy przypadek zakażenia koronawirusem, z każdym dniem w branży odczuwalne jest coraz większe napięcie.
Pierwsza ofiara
Decyzja Łukasza Szumowskiego, ministra zdrowia o wprowadzeniu stanu zagrożenia epidemicznego, pociągająca za sobą zamknięcie jednego dnia wszystkich w Polsce restauracji, kawiarni, barów, pubów, ośrodków wczasowych i wypoczynkowych, spowodowała, że działająca od 70 lat Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska w Bieruniu stanęła pod ścianą. Rząd jednego dnia zamknął cały rynek, który obsługiwała. Spółdzielnia nadal więc ma co produkować, ale nie ma już dla kogo. I nikt nie jest w stanie powiedzieć, kiedy sytuacja wróci do stanu normalności.
Agnieszka Maliszewska, dyrektor Polskiej Izby Mleka (PIM) oraz minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski, wspólnie pracują nad programem osłonowym nie tylko dla tej spółdzielni, ale dla całej branży. Sprawa jest dość skomplikowana, gdyż kwestie zakupów interwencyjnych kontroluje Komisja Europejska.
CZYTAJ TAKŻE: Koronawirus. Branży mięsnej zapaść nie grozi
Jakby tego było mało po OSM w Bieruniu Mleczarnia Turek zapowiedziała, że ograniczy skup mleka do poziomu 90 proc. umówionego, a 10 proc. mieliby zagospodarować sami rolnicy. Jak? Tego im już nikt nie powiedział. Celem ograniczenia skupu ma być – jak wyjaśniły władze Mleczarni Turek – uchronienie rolników przed gwałtownym spadkiem cen surowca.
Nadpodaż natychmiast przekłada się na cenę. Jednak jak podkreśla Agnieszka Maliszewska sektor mleczarski należy do najbardziej wrażliwych i wszelkie zmiany natychmiast odczuwają wszyscy w całym łańcuchu produkcyjnym, w tym szczególnie pierwsze ogniwo czyli rolnicy.
CZYTAJ TAKŻE: Sprzedaż żywności do Chin podczas epidemii
Choćby podejrzenie
Polskiej branży mleczarskiej sen z powiek spędza jeszcze co innego. Jeśli tylko jeden pracownik zakładu mleczarskiego będzie podejrzany o to, że ma koronawirusa lub miał kontakt z taką osobą, choćby tylko podejrzaną, to zgodnie z polskim prawem sanitarnym nie tylko on podlega kwarantannie, ale również jego współpracownicy oraz miejsce pracy. W praktyce oznacza to zamknięcie zakładu na 14 dni.
Dlatego branża z własnej inicjatywy dla ochrony własnych interesów zmieniła organizację produkcji oraz wprowadziła szereg restrykcyjnych procedur, które mają ochronić przed najgorszym czyli przymusowym zamknięciem. Dokonano m.in. fizycznego rozdziału zakładu w taki sposób, że każda linia produkcyjna jest odrębną strukturą (modułem). Pracownicy nie mogą przechodzić do innej części zakładu, przed rozpoczęciem i po zakończeniu pracy następuje całkowita dezynfekcja miejsc pracy.
CZYTAJ TAKŻE: Praca w biurze podczas epidemii koronawirusa – praktyki z Chin
System modułowy
– Jako Izba opracowaliśmy dodatkowe procedury oraz wytyczne w zakresie bezpieczeństwa sanitarnego. Mimo że są one dobrowolne niemal wszystkie zakłady z tych propozycji skorzystały – mówi Agnieszka Maliszewska.
– System modułowy przedstawiliśmy w Głównym Inspektoracie Sanitarnym (GIS). Czas upływa, a nie mamy żadnej informacji czy jest on do zaakceptowania przez GIS – alarmuje dyrektor PIM.
Sprawa jest poważna, bo w sytuacji zakażenia pracownika lub choćby tylko podejrzenia opartego na przypuszczeniu konsekwencje będą drastyczne.
CZYTAJ TAKŻE: Nowe idee w sprzedaży żywności do Chin
– Dociekamy w GIS jak mamy postępować w sytuacji awaryjnej, ale niepotwierdzonej. Zamknięcie zakładu tylko w oparciu o przypuszczenie rodzi negatywne skutki dla zakładu, dla rolników oraz konsumentów. Wiele zakładów obsługuje lokalne rynki. Wypadnięcie z niego głównego dostawcy w sytuacji epidemicznej nie rodzi skutku szybkiego zastąpienia przez innych producentów. Tak się dzieje, ale w normalnych warunkach rynkowych – podkreśla Maliszewska.