Danuta z Bytomia – starsza pani, która przeszło rok temu zakończyła działalność gospodarczą – nie posiadała się ze zdumienia, kiedy wezwano ją do urzędu skarbowego i tam zaproponowano zapłacenie 150-złotowego mandatu. Okazało się, że urząd dopatrzył się spóźnienia deklaracji PIT-4R (czyli rocznego podsumowania zaliczek na podatek od dochodów pracowników firmy). Nieco przerażona zapłaciła. W końcu nie była to kwota, która zburzyłaby jej domowy budżet, a wolała nie zadzierać z fiskusem.

Ale zanim urząd wezwał panią Danutę – nakazał obsługującej ją kancelarii doradztwa podatkowego, by ów nieszczęsny PIT wysłała w imieniu swojej klientki. Kancelaria natychmiast to zrobiła.

– Zdarzył się kłopot techniczny z wysyłką deklaracji w formie elektronicznej. Była to nasza wina – przyznaje Zbigniew Maciej Szymik, doradca podatkowy z Katowic, obsługujący firmę pani Danuty. Natychmiast napisał do urzędu pismo wyjaśniające sytuację i wskazał siebie jako winnego. Ale to nie pomogło – urząd i tak wezwał bytomiankę i wlepił jej mandat.

Kara za niewinność

Takich sytuacji jest więcej. Czytelnicy „Rz" jednogłośnie wskazują: mandaty są wystawiane częściej niż kiedyś, i to w wypadkach, gdy wina podatnika wcale nie jest oczywista. A przecież w postępowaniu mandatowym, chociaż rzeczywiście dotyczy ono drobnych wykroczeń, również trzeba ustalić winę – tak przewiduje kodeks karny skarbowy. Jego art. 137 § 1 mówi wyraźnie, że „karę grzywny w drodze mandatu karnego nałożyć można jedynie, gdy osoba sprawcy i okoliczności popełnienia wykroczenia skarbowego nie budzą wątpliwości".

– W praktyce postępowanie mandatowe stosuje się w sprawach drobnych wykroczeń, takich jak niezłożenie deklaracji w terminie – przyznaje adwokat Grzegorz Łabuda, ekspert prawa karnego skarbowego. Przypomina jednak, że w takim postępowaniu obowiązują wszystkie ogólne zasady postępowania karnego skarbowego, z których jedną jest karanie tego, kto rzeczywiście zawinił.

Jest jeszcze jeden warunek ukarania mandatem – podatnik musi się zgodzić na taką formę odpowiedzialności. I wielu się zgadza – dla świętego spokoju. Bo takie mandaty nie mogą przekroczyć dwukrotności minimalnego wynagrodzenia (czyli 3,2 tys. zł) i najczęściej są kilkusetzłotowe. Ale czy zawsze warto się poddawać?

Nie poddał się pan Michał, prowadzący w Warszawie niewielką firmę współpracującą ze stacjami telewizyjnymi. Te ostatnie, niestety, nie płaciły mu za usługi na czas. W związku z tym zaliczki na podatek dochodowy też trafiały do urzędu skarbowego z kilkunastodniowymi opóźnieniami. Ale też z odsetkami od zaległości, tak więc szkoda dla państwowej kasy została wynagrodzona.

– Wezwano mnie do urzędu, gdzie usłyszałem, że... nie mam kompetencji do prowadzenia biznesu – wspomina pan Michał. Nie przyjął propozycji mandatu. Sprawę wkrótce rozstrzygnie sąd. – Mam nadzieję, że sędziowie wezmą pod uwagę wszystkie ekonomiczne okoliczności i nie orzekną kary – mówi przedsiębiorca.

„Pińcet" się nie należy

Podobne przypadki, choć rzadko, jednak się zdarzają.

– Sądy najczęściej przyznają rację podatnikom, którzy nie zgadzają się na nadużywanie przepisów o mandatach, i umarzają sprawę – twierdzi Zbigniew M. Szymik. Dodaje, że takie praktyki, choć nagminne, przysparzają niewiele pieniędzy budżetowi, a wokół urzędów skarbowych tworzą fatalną atmosferę.

Sam Szymik nieraz już zaangażował się w sprawy takich podatników, a nawet wśród śląskich skarbowców zyskał przydomek „Pan Pińcet". To od pięćsetzłotowych mandatów, którymi urzędy często bezpodstawnie karzą podatników, co Szymik przy każdej okazji wypomina naczelnikom urzędów skarbowych.

masz pytanie, wyślij e-mail do autora

p.rochowicz@rp.pl