Obowiązujące przepisy nie określają w sposób szczególny zasad używania oznaczenia „made in Poland”. Odpowiedzi na pytanie czytelnika należy szukać w ogólnych regulacjach dotyczących oznaczania produktów. Kluczowe znaczenie ma tu [link=http://www.rp.pl/aktyprawne/akty/akt.spr;jsessionid=3CF02F6FB8D2AEFB8C0F1C141799A543?id=170546]ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji[/link].

Wynika z niej m.in., że [b]zabronione jest umieszczenie na wyrobach czy ich opakowaniach napisu mogącego wprowadzać nabywcę w błąd co do ich pochodzenia[/b].

Warto jednak zauważyć, że ustawa nie precyzuje, kiedy oznaczenie wprowadza w błąd. To ocenia sąd, o ile oczywiście sprawa zajdzie tak daleko.

Wydaje się, że należy tu zachować umiar. W dobie globalnej wioski bardzo niewiele jest produktów wytworzonych w warunkach swoistej autarkii. Widząc logo na samochodzie nie mamy wątpliwości, że jest on niemiecki czy francuski, choć stal do jego produkcji walcowano zapewne na Dalekim Wschodzie. Dlatego o miejscu wytworzenia produktu decyduje raczej to, gdzie nabrał charakterystycznych dla niego kształtów, smaku itp. cech.

Zaryzykuję nawet tezę, iż samo złożenie wyrobu z gotowych komponentów upoważnia do posłużenia się informacją, w jakim państwie to nastąpiło. Drobiazgowa analiza źródeł pochodzenia surowców i półproduktów nie jest potrzebna. Nie da się zwłaszcza z góry określić, jaki procent polskich materiałów czy robocizny pozwala użyć sformułowania „made in Poland”, a jaki nie.

Podsumowując, jedynym udziałem, jaki daje przedsiębiorcy gwarancję działania zgodnie z prawem, jest stuprocentowy udział polskich komponentów i przeprowadzenie w naszym kraju samego procesu produkcyjnego. W innych przypadkach zawsze istnieje ryzyko, że konkurent zarzuci nam nierzetelne działanie – nawet, jeśli jest to ryzyko znikome.

[i]Autor jest rzecznikiem patentowym[/i]