Dajcie mi wreszcie jednoręcznego ekonomistę - apelował podobno 33. prezydent USA Harry Truman, narzekając na to, że ekonomiści zawsze mówią „z jednej strony..., ale z drugiej strony...” (ang. "on the one hand..., but on the other hand...). Były premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill żartował z kolei, że gdy zapyta się o coś dwóch ekonomistów, otrzyma się dwie opinie, chyba że jednym z pytanych będzie John Maynard Keynes, to wtedy opinie będą trzy.
Jednym z celów panelu ekonomistów „Rzeczpospolitej”, który powołaliśmy do życia w 2020 r., jest zbadanie, w których kwestiach przedstawiciele tej profesji faktycznie mają bardzo zróżnicowane poglądy, a w których się co do zasady zgadzają. Okazuje się, że tych płaszczyzn porozumienia jest sporo. Spośród ponad 60 twierdzeń i propozycji, które uczestnicy naszego panelu oceniali i komentowali w 2023 r., prezentujemy sześć takich, które ekonomistów raczej łączą niż dzielą. Przypominamy też artykuły, w których omawialiśmy wyniki sond zawierających te tezy.
Wiek emerytalny należy zrównać
Po pierwsze, ekonomiści są nieomal jednomyślni w ocenach, że minimalny wiek emerytalny w Polsce powinien być jednakowy w przypadku kobiet i mężczyzn. Większość ankietowanych (67 proc.) zgodziła się również z tym, że ten jednolity wiek emerytalny powinien być docelowo wyższy niż 65 lat.
Teza 1: Minimalny wiek emerytalny w Polsce powinien być równy dla mężczyzn i kobiet.
Liczba respondentów: 42
Opinie ekspertów (42)
Kryterium płci oznacza de facto dyskryminację ze względu na płeć, jest formą wywierania nacisku na wycofywanie się kobiet z rynku pracy, skutkuje niższymi emeryturami kobiet oraz prowadzi do pogłębienia problemu ubóstwa.
Nie widzę powodów dla utrzymywania (anachronicznego) zróżnicowania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn. I mam w tym kontekście na myśli nie tylko kwestie równościowe (czyli dyskryminację mężczyzn), zróżnicowanie przeciętnej (oczekiwanej) długości życia, ale także niewłaściwy system bodźców generowanych przez tego typu rozwiązanie, prowadzących do pauperyzacji kobiet-emerytek.
To superważny cel. Przede wszystkim dla kobiet. Ich niższy obecnie wiek emerytalny jest nie tylko anachronizmem, ale przede wszystkim działa przeciwko ich interesowi. Coraz częściej dostrzegane jest, że to prowadzi do niskich emerytur kobiet. Rzadziej dostrzegane jest, że to ogranicza ich możliwości zawodowe w zaawansowanej fazie ich życia zawodowego na skutek ich krótszej w porównaniu z mężczyznami perspektywy zawodowej (mniejsze możliwości awansu organizacyjnego i płacowego). Na skutek tego emerytury kobiet są niższe nie tylko dlatego, że krócej na nie oszczędzają, ale dodatkowo dlatego, że mniej zarabiają w tym okresie kariery zawodowej, w którym zarabia się na ogół lepiej.
Niższy wiek emerytalny dla kobiet w sposób nieubłagany oznacza wyraźnie niższy poziom dochodów emerytek i niższy poziom ich życia. Może to nie tylko rodzić poważne skutki społeczne, ale przede wszystkim wzrost zagrożenia ryzykiem ubóstwa.
Tak. W chwili obecnej niski wiek emerytalny kobiet powoduje bardzo dużą różnicę w oczekiwanej sumie wypłat na korzyść kobiet. Przeciętna kobieta może oczekiwać prawie 30 proc. większej wypłaty z systemu emerytalnego niż przeciętny mężczyzna i to pomimo tego, że odprowadzi 10-15 proc. mniejsze składki. Zróżnicowany wiek emerytalny i to na korzyść kobiet jest dziś nieprzypadkowo ewenementem w krajach OECD. Wyliczenie znajdą państwo w raporcie WiseEuropa, którego premiera nastąpi 27 lutego 2023.
Okres aktywności zawodowej należy dostosować do przeciętnej oczekiwanej długości życia. Z danych GUS wynika, że przeciętne dalsze trwanie życia mężczyzn w wieku 60 lat wynosiło: 16,7 lat w 2000 r., 18,3 lat w 2010 r., 19,3 lat w 2019 r. Analogiczne dane dla kobiet wynosiły: 21,5 lat, 23,5 lat, 24,2 lat. Tendencja wzrostowa nie budzi więc wątpliwości. Co prawda przeciętne oczekiwane dalsze trwanie życia zmniejszyło się w 2021 r. do 17,3 lat dla mężczyzn i 22,4 lat dla kobiet, ale jest oczywiste, że było to krótkookresowe zaburzenie będące wynikiem pandemii Covid-19. Dane na podstawie: GUS, Trwanie życia w 2021 r.
Obecnie żyjemy w czasach równouprawnienia kobiet i mężczyzn, zatem żadna grupa nie powinna czuć się dyskryminowana w świetle prawa.
Trudno mi znaleźć sensowne argumenty za zróżnicowaniem.
Rozmowa o wieku emerytalnym kobiet i mężczyzn powinna być częścią szerszej dyskusji, w której uwzględni się takie problemy jak dostępność opieki przed- i szkolnej, równość w urlopach rodzicielskich, dyskryminacja na rynku pracy itd.
Nierówność wieku emerytalnego ma korzenie historyczne. Warto zauważyć, że przy krótszej oczekiwanej długości życia i wyższym wieku minimalnym nabywania przez mężczyzn uprawnień emerytalnych, zachodzi nierówne traktowanie na ich niekorzyść. Przychylam się do argumentacji na rzecz równości.
A może wręcz wiek dla kobiet powinien być wyższy (np. w związku z oczekiwaną długością życia).
Polska jest jednym z niewielu krajów w Europie, w których wiek emerytalny jest wciąż inny dla kobiet i mężczyzn. Wcześniejsze odchodzenie kobiet na emeryturę połączone z przeciętnie wciąż niższą wartością zgromadzonego kapitału w systemie emerytalnym, automatycznie przekłada się na niższe wartości emerytury. W związku z tym, że kobiety przeciętnie żyją dłużej, oznacza to, że te wartości determinują ich dochody na znacząco dłuższy czas w porównaniu do mężczyzn.
Tradycyjny podział ról się zaciera. Z jednej strony mężczyźni wciąż często wykonują bardziej niebezpieczne zawody, a z drugiej kobiety nadal dociążane są ponad miarę obowiązkami rodzinnymi. Nie sposób jednak już w tej chwili wskazać, kto "ma gorzej". O rozkładzie wyczerpania karierą zawodową decyduje znacznie więcej czynników niż tylko płeć, a sama płeć przestaje być najważniejszym z nich. Dlatego należy odejść od tego podziału i uznać go zdecydowanie za relikt przeszłości.
Wyższy niż obecnie wiek emerytalny kobiet to kolosalny krok w kierunku ograniczenia nadchodzącego powszechnego ubóstwa na emeryturze.
Wyrównanie wieku emerytalnego dla mężczyzn i kobiet pozwoli kobietom wypracować wyższe emerytury, co jest istotne m.in. z uwagi na statystycznie dłuższy okres życia kobiet niż mężczyzn.
Ostatnich 20 lat przyniosło ogromne zmiany w strukturze polskiego społeczeństwa. Upowszechniły się rozwody, związki nieformalne, a dzietność spadła. Często przywoływany argument, że kobiety otrzymują rekompensatę w postaci niższego wieku emerytalnego w zamian za pełnienie funkcji opiekuńczych w rodzinie, stracił na aktualności. Co więcej w obecnym systemie zróżnicowanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn prowadzi do zubożenia samotnych kobiet, które żyją o osiem lat dłużej od mężczyzn, a pracują krócej o wiele lat i średnio są gorzej wynagradzane. Ma to spore znaczenie - dla wielu pracodawców bowiem wiek emerytalny jest sygnałem do zwolnienia, nawet jeśli dana kobieta chce pozostać w pracy. Wreszcie pozostaje zwykły argument równości. W tym duchu obecnie spośród krajów UE tylko w Polsce wiek emerytalny nie został docelowo zrównany dla kobiet i mężczyzn. Można jednakże rozważyć rozwiązanie z Czech i Słowacji, gdzie wiek emerytalny uzależniony jest od liczby dzieci.
Nie ma współcześnie żadnych istotnych powodów, aby nadal utrzymywać zróżnicowanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, co wynika z zaszłości kulturowo-historycznych.
Kobiety żyją i cieszą się zdrowiem dłużej niż mężczyźni. Wysyłanie kobiet na emeryturę wcześniej niż mężczyzn jest pod tym względem nieefektywne i skutkuje dużo niższymi świadczeniami kobiet.
Euro Polsce nie zaszkodzi
Żaden z ankietowanych przez nas ekonomistów nie zgodził się z tezą, którą postawił w listopadzie 2022 r. prezes PiS Jarosław Kaczyński: że wejście do strefy euro będzie dla Polski opłacalne dopiero wtedy, gdy pod względem poziomu zamożności zrównamy się z Niemcami. To wprawdzie nie oznacza, że ekonomiści są zgodni, że Polska powinna dołączyć do unii walutowej jak najszybciej. Większość ankietowanych (62 proc.) uważa jednak, że przyjęcie euro byłoby korzystne dla polskiej gospodarki.
Teza 2: Przyjęcie euro będzie dla Polski opłacalne dopiero wtedy, gdy pod względem PKB per capita zrównamy się z Niemcami.
Liczba respondentów: 34
Opinie ekspertów (34)
Przyjęcia euro nie postrzegam w kategorii opłacalności, ale raczej szans i wyzwań. Przyjęcie euro przy niższym poziomie PKB per capita stanowi zarówno większe wyzwanie pod kątem utrzymania gospodarki na ścieżce zrównoważonego wzrostu, jak i szansę na szybsze tempo konwergencji.
Nie - jest to kryterium wymyślone bez żadnego poparcia w teorii ekonomii czy danych. Zostało wybrane po to, żeby przyjęcie euro nie było w Polsce możliwe. Powód jest czysto polityczno-symboliczny, podobny do iluzji kierujących Brytyjczykami przy Brexicie.
Nie istnieje teoria ekonomiczna ani żadne badania empiryczne, które pokazywałyby związek pomiędzy korzyściami z integracji monetarnej a relatywnym poziomem PKB do Niemiec. Wszelkie tego typu narracje to nieudokumentowane hipotezy.
Ważna jest synchronizacja cyklu makroekonomicznego, a nie poziom PKB per capita.
Absolutna bzdura, której nie warto nawet komentować.
To oczywista bzdura - dlaczego nie Słowacji? Albo, z drugiej strony, Luksemburga?
Koszty euro są tym mniejsze im bliżej nam do rdzenia UE pod względem poziomu technologii i kapitału (to determinanty długookresowych stóp procentowych) oraz im większe jest podobieństwo w reakcjach na szoki ekonomiczne naszej gospodarki oraz głównych krajów europejskich. To zależy bardziej od struktury sektorowej, demografii, oraz regulacji rynkowych i finansowych niż od samego poziomu PKB.
Dziwny pogląd, pozornie racjonalny, w rzeczywistości nieoparty na żadnych twardych danych czy faktach.
To niepoważny i szkodliwy dla Polski argument.
Badania empiryczne słabo potwierdzały efekt Balassy-Samuelsona. Były okresy, w których wydajność produkcji dóbr nie uczestniczących w obrotach handlowych z zagranicą rosła szybciej.
Zrównanie się pod względem PKB per capita z Niemcami (traktuję ten scenariusz czysto hipotetycznie, nie stanie się to w horyzoncie kilkudziesięciu lat) nie jest warunkiem koniecznym opłacalności przyjęcia euro. Te warunki to raczej zrównoważenie relacji kapitałowych Polski z krajami centralnymi (ograniczenie ujemnej pozycji inwestycyjnej netto, wzmocnienie struktur produkcji i potencjału technologicznego eksportu). Prędzej należy liczyć na korzystne dla krajów peryferyjnych dostosowania w konstrukcji strefy euro, o których pisałem w odpowiedzi na pytanie 1.
PKB per capita może być jednym z wielu kryteriów branych pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o wstąpieniu Polski do strefy euro, ale z pewnością nie jedynym.
Korzyści z przyjęcia euro są szczególnie duże dla krajów biedniejszych. Nie powinniśmy z tym czekać do czasu zrównania się naszego PKB z PKB Niemiec.
Zrównanie poziomu PKB per capita z Niemcami nie powinno stanowić cezury dla wejścia do strefy euro. Po pierwsze, jeśli już to punktem odniesienia powinno być przeciętne PKB w strefie euro. Po drugie, istotniejsze od poziomu PKB są czynniki determinujące oszczędności i, co za tym idzie, tzw. równowagową stopę procentową dla Polski (w porównaniu do strefy euro). To strukturalnie wyższy poziom stopy równowagi w Polsce jest największym zagrożeniem w przypadku przystąpienia do unii walutowej, oznacza bowiem, że wspólna polityka pieniężna może być dla nas nadmiernie ekspansywna i prowadzić do narastania nierównowag makroekonomicznych i finansowych.
Chorwacja ma, zdaje się, niższy poziom PKB per capita niż Polska (piszę 'zdaje się', bo pomiary są niedokładne) i jakoś jej to nie przeszkodziło wejść do strefy euro. Trudno mi znaleźć przykład kraju, który stracił, a nie zyskał, na przyłączeniu się do tej strefy; Chorwacja więc też chyba na tym nie straci. Dlatego,od poziomu PKB, ważniejsza jest stabilizacja kursu waluty, przepływów kapitałowych i, na niskim poziomie, bezrobocia. Jak na razie, Polska radzi sobie dobrze tylko z tym ostatnim.
Żaden z krajów, które przystąpiły do UE w czasie i na warunkach porównywalnych do Polski nie przyjął takiego kryterium wejścia do strefy euro. Zależność jest raczej odwrotna - przyjęcie euro powinno sprzyjać doganianiu krajów bardziej rozwiniętych.
Nie warto oszczędzać na szkolnictwie
W naszej wrześniowej sondzie dotyczącej postulatów wyborczych głównych partii, szeroką aprobatę ekonomistów zyskała propozycja PO, aby podwyższyć płace nauczycieli o 30 proc., choć ankietowani mieli świadomość, że będzie to kosztowało ponad 20 mld zł rocznie. Zgodnie z zapowiedziami premiera Donalda Tuska, będzie to jeden z priorytetów nowego rządu. Wynagrodzenia pedagogów mają wzrosnąć już w 2024 r.
Teza 3: Podwyższenie płac nauczycieli o 30 proc. poprawi jakość szkolnictwa w Polsce w stopniu uzasadniającym koszty tej podwyżki (około 25 mld zł w pierwszym roku).
Liczba respondentów: 30
Opinie ekspertów (30)
Podwyższenie płac nauczycieli należy jednak połączyć ze zwiększeniem zakresu ich obowiązków.
Niestety podwyżka ta nie jest w stanie nawet skompensować utraconej w skutek inflacji siły nabywczej płac nauczycieli; żeby mówić o poprawie jakości szkolnictwa i przyciągnięciu do tego sektora utalentowanych ludzi, konieczne są kilkakrotnie większe podwyżki.
Inwestycje w edukację to jedne z lepiej zwracających się inwestycji - niestety dopiero w długim okresie. Wraz ze skokową poprawą atrakcyjności pracy w publicznym sektorze edukacyjnym należy również wyrównać konkurencję pomiędzy szkołami prywatnymi a publicznymi.
Obecnie szkoły prywatne są w pozycji uprzywilejowanej, bo mogą selekcjonować kandydatów, co zwiększa ich atrakcyjność dla rodziców i nauczycieli kosztem szkół publicznych. Szkoły prywatne i publiczne powinny działać na równych zasadach, w tym na zasadzie braku selektywności (na przykład jak po reformie szkolnictwa rządu Tony'ego Blaira w Wielkiej Brytanii).
Płace nauczycieli są na poziomie nieakceptowalnie niskim. To powoduje długofalowe negatywne skutki edukacyjne. Nawet jeśli część nauczycieli może dorobić, to nie o to w tym zawodzie chodzi. Zwiększenie płac samo z siebie nie rozwiąże problemów w polskiej edukacji. Jest jednak moim zdaniem warunkiem koniecznym, aby przy zastosowaniu także innych narzędzi można było zapewnić właściwe z edukacyjnego punktu widzenia funkcjonowanie oświaty. Pozytywne efekty na pewno nie przyjdą same i nie przyjdą szybko. Dlatego zagadnienia związane z finansowaniem edukacji nie są politycznie tak "sexy" jak inne tematy.
Pensje nauczycieli w stosunku do PKB na mieszkańca czy w stosunku do płacy minimalnej należą w Polsce do jednych z najniższych w OECD. Praca nauczyciela generuje wysokie efekty zewnętrzne, tak więc powinniśmy inwestować w nauczycieli i spowodować, żeby zawód ten stał się bardziej atrakcyjny dla zdolnych ludzi. Podwyżki skupiłbym w tym celu bardziej na początkujących nauczycielach. Jednak ważne jest, jak zostałoby to sfinansowane - moja odpowiedz zakłada wyższe podatki dla najlepiej zarabiających.
Podwyżki płac nauczycielskich są warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym do zatrzymania degradacji publicznej szkoły (trzeba też odwrócić "deformę" edukacji z 2016 roku i lat następnych, która uderzyła w niemal wszystkie zidentyfikowane przez OECD źródła poprawy jakości nauczania w Polsce po 2000 r).
Płace nauczycieli w szkołach publicznych niemal nieprzerwanie spadają od 2013 roku w porównaniu do przeciętnego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw. W 2022 zasadnicza pensja nauczyciela dyplomowanego, a więc na ostatnim etapie awansu zawodowego, wyniosła już tylko 57 proc. tego wynagrodzenia. Skutkiem niskich płac jest masowa ucieczka nauczycieli ze szkół publicznych (o zmianie zawodu myśli ponad połowa młodych nauczycieli), a efektem obniżania się jakości publicznej szkoły jest przenoszenie uczniów przez rodziców, których na to stać, do szkół niepublicznych (dotyczy to zwłaszcza niepublicznych liceów, w których odsetek uczniów podwoił się po 2015 roku i sięga już 10 proc.). Oczywiście, żeby podwyżki były trwałe, nie mogą być sfinansowane z długu; poza tym, trwałe rozwiązanie problemu niskich płac nauczycieli wymagałoby nie jednorazowej podwyżki, a ustalenia określonej relacji tych płac do przeciętnego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw.
W tej chwili płace nauczycieli kompletnie nie przystają do ich roli społecznej i odpowiedzialności, dlatego polskie szkoły borykają się z olbrzymimi brakami kadrowymi. To zabija przyszłość naszej gospodarki. Nie wiem, czy 30 proc. jest akurat dobrą liczbą, ale to propozycja zmierzająca w odpowiednim kierunku.
To jest warunek konieczny, ale niewystarczający - niezbędne są także zmiany systemowe o charakterze instytucjonalnym.
Nie jestem pewien; może w bardzo długim okresie. Żeby to zadziałało, to tym, którzy uczą przyszłych nauczycieli, też należy podwyższyć płace i nauczyć ich nauczać. To wszystko wymaga dużo czasu i bardziej kompleksowych zmian, nie tylko systemu nauczania. Należy generalnie podwyższyć wynagrodzenia w tak zwanej budżetówce.
Przykład krajów skandynawskich moim zdaniem wciąż stanowi dowód na to, że inwestycje w edukację się opłacają. Jednocześnie publiczne wydatki na wynagrodzenia nauczycieli (w sektorze publicznym) w relacji do PKB nie są w Polsce niskie na tle Europy, nawet jeśli niskie są indywidualne wynagrodzenia. Ta sytuacja jest konsekwencją modelu nauczania, w którym występuje stosunkowo duża liczba nauczycieli w przeliczeniu na liczbę uczniów, a dni lekcyjne są dość długie. Uważam, że podwyżki dla nauczycieli, nawet hojne, ze względu na bardzo istotną rolę edukacji w tworzeniu inkluzywnego dobrobytu są konieczne, jednak powinny być powiązane z naturalnymi procesami zmniejszania się liczby nauczycieli (w ślad za zmniejszającą się liczbą uczniów) i z reformami prowadzącymi do odchodzenia od "fabrycznego" modelu szkoły ku edukacji kładącej większy nacisk na wychowawczy i socjalizacyjny wymiar doświadczenia szkolnego.
Odpowiednie wynagrodzenie nauczycieli jest warunkiem koniecznym utrzymania wysokiego poziomu szkolnictwa w długim okresie. W tym kontekście, obniżający się względny (tj. w odniesieniu do innych zawodów) poziom wynagrodzeń w polskim systemie edukacji należy postrzegać jako zjawisko bardzo negatywne. Warto przy tym pamiętać, że istnieje szereg innych czynników niż wynagrodzenia, które wpływają na poziom szkolnictwa.
Tego typu zmiany nie wpłyną na pewno na jakość szkolnictwa w krótkim okresie. Ale, jak rozumiem, pytanie dotyczy długiego okresu. W takim kontekście powiedziałbym odwrotnie: jeśli istotnie nie zwiększymy wynagrodzeń w szkolnictwie w krótkim okresie, na pewno możemy oczekiwać spadku jakości (i to bardzo zdecydowanego) w długim okresie. Sytuacja, w której wynagrodzenia (zwłaszcza młodych) nauczycieli znajdują się na poziomie płacy minimalnej nie rokuje dobrze możliwości przyciągnięcia do pracy w tym zawodzie.
Trudno to ocenić. Zważywszy na katastrofalny poziom wynagrodzeń i problemy z zapełnieniem wakatów w szkołach, można rozsądnie przypuszczać, że istotny wzrost wynagrodzeń w systemie oświaty jest konieczny. Bez niego nie można oczekiwać, że zawód nauczyciela będzie wybierany przez najlepszych absolwentów naszych uniwersytetów.
Państwo psuje rynek nieruchomości
Aż czterech na pięciu ankietowanych przez nas ekonomistów zgodziło się z tezą, że polityka mieszkaniowa państwa powinna się koncentrować na wspieraniu podaży mieszkań a nie pobudzaniu popytu na nie poprzez zwiększanie dostępności kredytu. Tę sondę przeprowadziliśmy latem br. w związku z uruchomionym wtedy programem „Bezpieczny Kredyt 2 proc.”. Jak można się było domyślać, preferencyjne kredyty dla osób kupujących pierwsze mieszkanie poskutkowały skokiem cen lokali kwalifikujących się do tego programu.
Teza 4: Polityka mieszkaniowa państwa powinna koncentrować się na wspieraniu podaży mieszkań, a nie na stymulowaniu popytu (przez zwiększanie dostępności kredytu).
Liczba respondentów: 35
Opinie ekspertów (35)
Dostępność mieszkań jest mocno ograniczona dla tych osób, które nie tylko mają niższe dochody, ale również z innych względów są mniej atrakcyjnymi klientami dla banków. Może to dotyczyć formy zatrudnienia, braku stabilności zatrudnienia czy trudnej sytuacji rodzinnej. Mam wątpliwości, czy mimo pozornie wyższej dostępności kredytów, tacy klienci będą mieli możliwość uzyskania finansowania w banku. Ponadto, ingerencje w politykę kredytową banków w sytuacji, w której dwa największe banki komercyjne są w rękach Skarbu Państwa, powodują, że programy kredytowe mogą być zależne od bieżącej koniunktury politycznej. W polityce mieszkaniowej ważna jest zaś stabilność i niezależność od cyklu politycznego.
Fundamentalny problem z rynkiem mieszkaniowym jest taki, że miejsca pracy w XXI wieku stają się coraz bardziej skoncentrowane w kilku największych aglomeracjach. Polityka mieszkaniowa nie może z tym trendem walczyć.
Optymalna polityka mieszkaniowa zależy od sytuacji na lokalnym rynku mieszkaniowym, która różni się pomiędzy państwami, ale też pomiędzy lokalizacjami w danym państwie. Inna jest optymalna polityka dla Warszawy, inna dla Łodzi, a jeszcze inna dla Skierniewic.
Cena mieszkań kształtująca się na rynku jest jedynie informacją o balansie pomiędzy popytem i podażą. Zamiast strzelać do posłańca, powinniśmy z tego sygnału wyciągnąć wnioski. Jeśli mieszkania są relatywnie drogie, to znaczy, że nie buduje się ich wystarczająco dużo albo nie są budowane w miejscu, gdzie najwięcej osób chce mieszkać. Pytanie dlaczego? Czy koszty budowy są zbyt duże? W takim wypadku polityką mieszkaniową powinno być na przykład ułatwienia w przyjmowania pracowników budowlanych z zagranicy. Jeśli mieszkania są zbyt drogie w centrach miast, polityką mieszkaniową może być zmiana regulacji dotyczących rozbudowywania istniejących budynków mieszkalnych lub rozwój komunikacji publicznej, aby można było mieszkać dalej od centrum.
Zgadzam się. Stymulacja akcji kredytowej - jeśli nie idzie w parze ze zmianami po stronie podaży - może przełożyć się głownie na wzrost cen. Przy czym wsparcie kredytowe może mieć sens w warunkach recesji, gdy ceny (zbyt) gwałtownie spadają, czy w okresach, gdy brakuje finansowania na rynku prywatnym - nie jest to jednak dzisiejsza sytuacja. Dostępność kredytu może też sama w sobie zwiększać podaż - tak dzieje się przy kredytach budowlano-hipotecznych.
Obydwie możliwości są atrakcyjne ze względu na łatwość przekazu publicznego, każda ma też własnych adresatów. W Polsce brakuje pomiędzy nimi koordynacji a także uwzględnienia różnorodnych potrzeb mieszkaniowych, ładu urbanistycznego oraz kierunków rozwoju całego terytorium kraju. Słowem, polityka to coś więcej niż pojedyncze impulsy.
Odpowiednia podaż jest oczywiście kluczowa, jednak warto zwrócić też uwagę na możliwość prowadzenia bardziej aktywnej polityki w obszarze cen najmu, do czego może się istotnie przyczynić zwiększenie podaży mieszkań w zasobie publicznym.
Stymulowanie popytu skutkuje jedynie wzrostem cen co sprawia, że mieszkania stają się coraz mniej dostępne.
Oczywiście, zawyżanie popytu na mieszkania nie jest dobrym pomysłem, ale może być "skutkiem ubocznym" programów kierowanych do obywateli, których nie stać na własne mieszkania. O ile pomoc w zakupie czy finansowaniu mieszkania jest skutecznie kierowana do najuboższych, nie wykluczałbym takich programów z polityki redystrybucyjnej państwa (o ile oczywiście istnieje społeczne poparcie dla takiej formy redystrybucji).
Co do zasady zgadzam się z tym stwierdzeniem. Kluczowe znaczenie ma jednak określenie "wspieranie podaży mieszkań". Wspieranie może przyjmować różne formy.
Polityka mieszkaniowa państwa powinna oferować różnego rodzaju wsparcie, zarówno oddziaływujące na podaż mieszkań, jak i stymulowanie popytu. Programy wspierające podaż są z reguły skierowane do ubogiej części społeczeństwa, a zwiększające popyt - poprzez ułatwienia w zakresie zaciągania kredytu - także do średniej klasy. Tym samym instrumenty stymulujące popyt są dostępne dla szerszego kręgu obywateli niż te wspierające podaż.
To jest trochę chytre pytanie, bo obydwa podejścia mają swoje zalety i wady. Teoretycznie najlepsza byłaby mieszana polityka, ale jest to w praktyce niewykonalne. To znaczy, że można ją robić, ale rezultatem będzie jeden wielki bałagan. W polskich warunkach najlepiej sprawdzi się prosta polityka, łatwa do wdrożenia i kontroli. Polityka stymulująca podaż poprzez, na przykład, ulgi podatkowe dla deweloperów może być zróżnicowana regionalnie, koncentrując się na regionach szczególnie dotkniętych problemami mieszkaniowymi. W pewnym stopniu ograniczy też możliwości tworzenia się bąbli spekulacyjnych i załamań rynkowych.
Rynek mieszkaniowy w Polsce cechuje się niekorzystną strukturą z punktu widzenia zaspokojenia społecznej potrzeby dostępnych cenowo mieszkań o dobrej jakości (sensownie zaplanowanych, przestronnych, w dobrze wykonanych budynkach itd.). Popyt jest bardzo silny i mało elastyczny cenowo, zwłaszcza w kilku największych ośrodkach miejskich, a gospodarstwa domowe poszukujące miejsca do mieszkania muszą na nim konkurować z inwestorami i spekulantami. Z drugiej strony, podaż jest względnie skoncentrowana, a duże firmy deweloperskie mogą sobie pozwolić na zarządzanie w czasie wielkością oferty, tak aby przeczekać okresy słabszego popytu i nie rezygnować z bardzo wysokich marż. Według danych NBP szacunkowe koszty bezpośrednie budowy mieszkań w dużych miastach nie przekraczają 50% ceny netto, zaś rentowność kapitałów własnych projektów inwestycyjnych kształtuje się od lat w przedziale 20-25%! Stymulowanie popytu musi tu odbić się niekorzystnie na cenach, podbijając jedynie dochody kapitału deweloperskiego i bankowego - kosztem dochodów ludności i budżetu państwa. Od 2016 r. obserwujemy systematycznie malejącą dostępność mieszkania w dużych miastach (cena w por. do średniego wynagrodzenia).
Popyt należy stabilizować, ograniczając ryzyko finansowania.
Nie jest to tak jednoznaczne, może to zależeć od sytuacji.
Strona podażowa wydaje się w tym momencie kluczowa, ponieważ podejmowane przez kolejne rządy działania w tym obszarze kończyły się generalnie niepowodzeniami. Polityki dotyczące strony popytowej mają jednak także znaczenie, zwłaszcza w odniesieniu do wybranych grup, wymagających wsparcia.
W tym pytaniu są tak naprawdę dwa. Pierwsze dotyczy tego, że polityka mieszkaniowa państwa w ogóle coś powinna, a drugie tego, że powinna to robić w taki a nie w inny sposób. Nie wiem czy powinna ani ile powinna, bo badań na ten temat jest jak na lekarstwo. Szacunki "braku" mieszkań są robione bez szczególnego rozpoznania tematu (czy nowe mieszkanie w Nowej Rudzie rozwiązuje problem, czy musi być w Poznaniu/Krakowie? To inne problemy!), nie wiadomo ile brakuje nowych, a ile tkanki można przeorientować, na czyje cele, jakie środki są do zmobilizowania, itp. A gdyby to wszystko było wiadomo, to cały czas nie byłoby jasne, czy ewentualne wsparcie publiczne jest tu zgodne z preferencjami społecznymi i w jakiej relacji do innych celów społecznych. Odmawiam więc odpowiadania na tak postawione pytania, bo to przetarg polityczny, a nie poważna debata dotycząca "policy".
Większa dostępność kredytu zwiększa popyt na mieszkania, powodując wzrost ceny rynkowej dla wszystkich uczestników (w tym tych, co nie korzystają z instrumentów preferencyjnych).
Polityka ukierunkowana na wspieranie kredytu jest niczym innym jak transferem środków od ogółu społeczeństwa do osób kupujących mieszkanie na kredyt.
Stymulowanie popytu poprzez zwiększanie dostępności kredytu może prowadzić do kilku niepożądanych efektów.
Pierwszym efektem jest bańka nieruchomościowa. Zwiększenie dostępności kredytu może skłaniać więcej osób do kupna nieruchomości, co powoduje wzrost popytu. W efekcie, ceny nieruchomości rosną szybciej, niż wynikałoby to z rzeczywistej wartości nieruchomości, tworząc tzw. bańkę cenową. Gdy bańka pęknie, czyli ceny nieruchomości gwałtownie spadną, wielu inwestorów i właścicieli nieruchomości może ponieść duże straty.
Drugim skutkiem ubocznym może być nadmierne zadłużenie gospodarstw domowych: zwiększona dostępność kredytów może skłonić ludzi do wzięcia większych pożyczek na zakup nieruchomości niż w racjonalnych warunkach rynkowych. W wyniku tego, wiele gospodarstw domowych może znaleźć się w sytuacji nadmiernego zadłużenia, co stwarza ryzyko niemożności spłaty pożyczek w przypadku wzrostu stóp procentowych lub/i spadku dochodów.
Po trzecie, skupienie się tylko na stymulowaniu popytu bez równoczesnego zwiększenia podaży mieszkań może prowadzić do jeszcze większej dysproporcji pomiędzy podażą a popytem na rynku mieszkaniowym. To z kolei może przyczynić się do dalszego wzrostu cen nieruchomości, co utrudni dostęp do mieszkań dla wielu osób.
Brakuje odpowiedzi, że sens ma zarówno wspieranie podaży, jak i stymulowanie/wspieranie popytu w przypadku tzw. pierwszego mieszkania.
Inwestycja w służbę zdrowia się opłaci
Również 80 proc. ankietowanych przez nas ekonomistów zgodziło się z tezą, że zwiększenie nakładów na służbę zdrowia do 8 proc. PKB w dłuższym horyzoncie będzie miało dodatni bilans korzyści i kosztów. Propozycja takiego dofinansowania opieki zdrowotnej znalazła się w programie Lewicy. W 2022 r. na ten cel polski rząd przeznaczył równowartość około 5 proc. PKB.
Teza 5: W długim terminie bilans korzyści i kosztów dla całego społeczeństwa z tytułu zwiększenia nakładów na służbę zdrowia do 8 proc. PKB będzie dodatni.
Liczba respondentów: 35
Opinie ekspertów (35)
Ponieważ nasze społeczeństwo szybko się starzeje, musimy zwiększyć wydatki na służbę zdrowia nawet jeśli chcemy jedynie utrzymać obecną jakość usług medycznych. Przed pandemią (2019 r.), Polska wydawała 11 proc. swojego budżetu centralnego na służbę zdrowia, przy średniej OECD na poziomie 15 proc. Ten odsetek będzie musiał wzrosnąć w przyszłości.
Inwestycja w służbę zdrowia zwiększy dobrobyt na dwa sposoby. Po pierwsze, prewencja, wczesne wykrywanie i skuteczne leczenie chorób zwiększa produktywność pracowników: mogą oni dłużej i wydajniej pracować. Bezpośrednio zwiększa to produkt krajowy brutto, a więc i konsumpcję. Po drugie, zdrowie i jakość życia stanowią część dobrobytu, która wymyka się standardowej statystyce gospodarczej. Inwestycje w ochronę zdrowia wpłyną więc na szeroko rozumiany dobrobyt.
Biorąc pod uwagę starzenie się społeczeństwa, a także postęp w medycynie, zwiększanie nakładów na sektor ochrony zdrowia jest nieuchronne. Pytanie tylko, w jaki sposób będzie się to odbywać. Samo zwiększenie nakładów jako takie może być mało efektywne, jeżeli nie będą temu towarzyszyły daleko idące reformy publicznej opieki zdrowotnej.
Myślę, że właściwa odpowiedź brzmi: to zależy. Zależy od tego, jakie będą źródła finansowania tych dodatkowych nakładów i od tego, na co zostaną te środki przeznaczone.
Wzrost nakładów musi być jednak połączony ze zmianami organizacyjnymi i zasadami finansowania różnych jednostek leczniczych.
To zależy jak zwiększone nakłady byłyby wydatkowane - efektywnie, skutecznie, czy zostaną zmarnotrawione. System ochrony zdrowie cierpli nie tylko na brak finansowania, ale realne słabości systemu zarządzania, które wymagają głębokim zmian i adaptacji.
To jest, w gruncie rzeczy, podchwytliwe pytanie. Odpowiedź może być tylko warunkowa.
1. Jeżeli PKB będzie rósł, to odpowiedź powinna brzmieć "nie";
2. Jeżeli stopa podatkowa wzrośnie, to odpowiedź powinna być "tak";
3. Jeżeli poprawi się struktura demograficzna (nastąpi napływ młodej siły roboczej), to odpowiedź powinna być "tak".
Takich warunków można formułować więcej.
Jest to niezbędne, ale wymaga dostosowań w budżecie i zwiększenia efektywności działania systemu opieki zdrowotnej.
Cel średniej europejskiej jest jak najbardziej słuszny. Poprawi jakość usług i przez to dobrobyt. Zmniejszy nierówności w dostępie do opieki. W dłuższym okresie jest to też dobra inwestycja w ludzi.
Samo zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia nie wystarczy. Jest jednak warunkiem koniecznym, aby inne działania w zakresie ochrony zdrowia miały szanse powodzenia.
Określenie poziomu wydatków publicznych w jednej kategorii bez informacji na temat tego, jakie inne wydatki będą musiały zostać ograniczone, lub jak te dodatkowe wydatki w tej kategorii zostaną sfinansowane, sprawia, że dyskusja nad bilansem korzyści i kosztów jest właściwie niemożliwa. Biorąc pod uwagę zmiany demograficzne w Polsce w najbliższych latach, wydaje się oczywiste, że wydatki na służbę zdrowia oraz opiekę długoterminową będą musiały rosnąć. To jaki będzie bilans korzyści i kosztów zależeć będzie zarówno od efektywności ich wydatkowania, jak i od struktury całego systemu podatkowego, z którego czerpał będzie środki sektor finansów publicznych. Patrząc na trendy demograficzne i rozwijające się możliwości służby zdrowia, trudno sobie jednak wyobrazić brak wzrostu nakładów na zdrowie, a jeśli dodatkowe środki zostaną wykorzystane efektywnie, to powinny przyczynić się do wzrostu dobrobytu. Musimy jednak mieć świadomość, że wyższe wydatki – przy utrzymaniu wydatków w innych kategoriach – będą musiały oznaczać wzrost podatków.
Nikt chyba nie policzył jakie są konsekwencje dla zdrowia publicznego - i w związku z tym finansowe - długotrwałego niedofinansowania (wydatki niższe niż w większości krajów OECD) służby zdrowia, więc trudno odpowiedzieć pytanie o bilans. Nie mniej ważnym zagadnieniem jest jednak efektywność tych wydatków, która powinna być również przedmiotem ewaluacji.
Pod warunkiem racjonalnego rozdziału tych środków przez profesjonalistów, a nie przez polityków.
Zwiększenie nakładów na służbę zdrowia w długim terminie powinno przynieść nadwyżkę korzyści nad kosztami, przy czym sam wzrost nakładów nie gwarantuje sukcesu, bowiem równie ważna jest struktura i racjonalność wydatków.
8 proc. PKB to wciąż poniżej średniej w krajach OECD. Oznaczałoby to skok o około 1,5 pkt proc., gdyż obecnie wydajemy 6,7 proc. PKB (z uwzględnieniem wydatków prywatnych - red.). Polska służba zdrowia jest dramatycznie niedoinwestowana, a nasi lekarze zarabiają zbyt mało. Zwyczajnie potrzebujemy tej inwestycji.
Pytanie, jak będą wydawane dodatkowe środki.
Nie ma odwrotu od atomu
Teza 6: W ramach racjonalizacji polityki budżetowej nowy rząd powinien zrezygnować z budowy dużych elektrowni atomowych.
Liczba respondentów: 34
Opinie ekspertów (34)
Obecnie prawie 2/3 energii elektrycznej produkujemy przy użyciu węgla. Fundamentalnym pytaniem jest więc to, czy zastąpić węgiel energią produkowaną przez elektrownie atomowe czy utrzymać status quo. Tak się składa, że w 2011 r. w Niemczech przeprowadzono odwrotną reformę: zastąpiono atom węglem. Możemy więc przedstawić bilans zysków i strat. Okazuje się, że wyłączenie elektrowni atomowych kosztuje Niemcy od 3 do 8 miliardów euro rocznie, czyli od około 0,5 do jednego miliarda euro rocznie za każdy GW (zamknięto łącznie elektrownie o mocy 8GW). Część tych kosztów wynika z faktu, że produkcja energii z węgla jest droższa. Jednak większość to koszty podwyższonej śmiertelności i chorób obywateli w wyniku pogorszenia jakości powietrza (Jarvis, Deschenes i Jha, 2022). Biorąc pod uwagę te liczby, polska elektrownia atomowa zwróci się w ciągu 8 do 16 lat (zakładając koszt 33 mld. zł za 1 GW mocy). Wydaje się więc dobrą inwestycją.
Jako ciekawostka: Holub i Thies (2023) pokazują, że gdy w Niemczech wieje wiatr ze wschodu niosąc cząsteczki PM2.5 znad Wisły, to spada produktywność niemieckich informatyków (mierzona ilością kodu wysłanego do Githuba). Jeśli zrezygnujemy z elektrowni węglowych i poprawimy jakość powietrza, to przy okazji podniesiemy zdrowie i produktywność pracowników zarówno w Polsce jak i w całej Europie.
Teza o racjonalizacji polityki budżetowej może być myląca. Racjonalne jest zarówno to, co oznacza ograniczenie ambicji do poziomu dostępnych środków, jak też to, co oznacza gromadzenie środków do poziomu ambicji. Oszczędnościowe rozumienie racjonalizacji może mieć więcej ujemnych skutków w krótkim i długim terminie niż finansowanie długiem tych inwestycji. Ponadto, aspekt bezpieczeństwa energetycznego i militarnego trudno przecenić. Taka inwestycja wiąże polską gospodarkę z amerykańską na skalę bez precedensu. Przykład błędów w polityce energetycznej, traktujących np. Nord Stream 2 jako przedsięwzięcie stricte biznesowe pokazuje, że wielka infrastruktura energetyczna to coś znacznie większego i ważniejszego dla Polski.
Budowa elektrowni atomowych jest niezbędna niezależnie od naszych poglądów na konieczność odchodzenia od węgla. Bloki węglowe są stare, nieopłacalne, ich dni są policzone. Zastąpienie węgla odnawialnymi źródłami energii nie jest możliwe ze względu na niestabilność zasilania i brak możliwości magazynowania energii na dużą skalę. Opcja gazowa stała się nagle geopolitycznie bardzo trudna. Zatem wyjściem jest niestety budowa dużych elektrowni atomowych.
Sądzę, że jedna elektrownia, właśnie ta w Choczewie, powinna jednak powstać. Kolejne - wymagają bardzo wnikliwego rozważenia, ale raczej priorytetem powinny być mniejsze elektrownie atomowe.
Ostatnie dwa lata dobitnie pokazują, że Polska potrzebuje transformacji energetycznej. Atom to najlepsza droga.
Decyzje o inwestycje tego typu powinny być podejmowane w oparciu o analizę kosztów i korzyści - w długim okresie i dla całej gospodarki, a nie w oparciu o tegoroczny deficyt budżetowy.
Podobnie jak w przypadku CPK, budowa elektrowni jądrowych ma uzasadnienie jako odpowiedź na wyzwania transformacyjne, uwzględniając postulat bezpiecznego i stabilnego miksu energetycznego.
Technologia atomowa niestety problemów nie rozwiązuje, a stwarza bardzo dużo nowych. W szczególności, ze względów strategicznych produkcja energii powinna być maksymalnie rozproszona tak, by nie doprowadzić do sytuacji, w której zniszczenie elektrowni atomowej powoduje wyłączenie dużej części gospodarki. Zdecydowanie bardziej wskazane byłoby zatem inwestowanie w odnawialne źródła energii, gdzie energia byłaby wytwarzana przez bardzo dużą liczbę niewielkich producentów niezależnych od rządu. Natomiast rolą rządu byłoby zapewnienie dostępu do sieci oraz magazynowania energii z tych źródeł.
Jest tu oczywiście pytanie, o jakiego typu elektrowniach mówimy, ale co do zasady energia atomowa to przyszłość; chcemy tego, czy nie.
Aktualnie emisyjność produkcji energii w Polsce (721kg/MWh w 2021r.) jest najwyższa w UE, około trzykrotnie wyższa niż przeciętnie (238kg/MWh w 2021r.). Przy aktualnych i oczekiwanych cenach certyfikatów EU ETS dekarbonizacja energetyki powinna być priorytetem, w tym budowa elektrowni atomowych.
Bezpieczeństwo energetyczne i klimatyczne powinny być priorytetem rządu, z tych inwestycji rezygnować nie należy.
Istnieje ryzyko, że koszty projektu atomowego są bardzo duże. Rządy w latach 2015-2023 tę kwestię ignorowały, wybierając m.in. projekt droższy ale politycznie słuszniejszy. Opinii publicznej nie są znane zresztą całkowite koszty inwestycji oraz model jej finansowania. Prawdopodobnie najtańszym modelem będzie finansowanie z podatków (opłata jądrowa), ale czy taki model będzie wybrany, trudno przesądzać. Poprzedni rząd unikał tego tematu i to jest największa słabość tego projektu. Natomiast jeśli Polska chce myśleć realnie o pełnej dekarbonizacji w horyzoncie 2050 r., raczej nie będzie mogła uniknąć inwestycji jądrowych. Czy tej konkretnie, którą już zaplanowano, trudno powiedzieć, niemniej jednak jej ewentualne zatrzymanie bardzo zmniejszy szanse na jakiekolwiek elektrownie jądrowe w najbliższym 30-leciu.
Nie, narodowym celem powinno być wybicie się na energetyczną niepodległość jak najszybciej to możliwe. Co do zasady, nie powinnyśmy musieć importować ani m3 gazu, ani jednej baryłki ropy nie tylko z Rosji, co oczywiste, ale również z innych krajów, w tym nawet przyjaznej Norwegii. Kluczem jest transformacja do modelu 80-20, w którym 80 proc. energii powinno pochodzić z OZE, a pozostałe 20 proc. z atomu.
Nie sądzę, żeby rezygnacja z tych planów była dobrym pomysłem. Sektor energetyczny w Polsce wymaga przebudowy, a realizacja tych długofalowych planów nie powinna być zdana na łaskę koniunktury politycznej.
Do budowy elektrowni atomowej jeszcze daleka droga, a więc i do kosztów dla budżetu . Ewentualne zaniechanie tego projektu nie miałoby żadnego wpływu na stan finansów publicznych w przyszłym roku. O jego kontynuacji lub zaniechaniu powinna zadecydować ocena racjonalności ekonomicznej.
O panelu ekonomistów:
Wielogłos przeciwko dogmatom
Wbrew pozorom w ekonomii niewiele pytań ma jednoznaczne odpowiedzi. Celem panelu ekonomistów „Rzeczpospolitej”, który uruchomiliśmy już ponad trzy lata temu, jest pokazanie pełnego spektrum opinii na tematy ważne dla rozwoju polskiej gospodarki.
Do udziału w tym przedsięwzięciu zaprosiliśmy ponad 70 wybitnych naukowców z różnych pokoleń i ośrodków akademickich (także zagranicznych) oraz o różnorodnych zainteresowaniach naukowych. Cykliczne badanie opinii tej grupy ekonomistów pozwala na recenzowanie bez uprzedzeń wszelkich pomysłów, które pojawiają się w debacie publicznej, i wysuwanie nowych. Szczegółowe wyniki wszystkich sond publikujemy na stronie: www.klubekspertow.rp.pl