To pytanie powróciło, tym razem postawione przez rzecznika praw obywatelskich w piśmie do ministra nauki i szkolnictwa wyższego. Choć sprawę odpowiedzialności za długi uczelni niepublicznych podnoszono już w 2005 roku podczas prac nad ustawą – Prawo o szkolnictwie wyższym (ustawa), to dopiero kolejne faktyczne bankructwa sprawiły, że studenci pozbawieni możliwości ukończenia studiów i pracownicy pozbawieni wynagrodzeń postawili ją publicznie. Oczywiście problem faktycznie nie dotyczy wielu prestiżowych i odpowiedzialnie kierowanych uczelni, które poważnie traktują swą misję. Jednak prawnie istnieje.

Ustawa nie wskazuje wprost odpowiedzialnego za długi uczelni jako osoby prawnej, należy więc stosować przepisy ogólne prawa cywilnego. Choć brak np. subsydiarnej odpowiedzialności władz uczelni czy jej założyciela, jak przewiduje to kodeks spółek handlowych, nie ma przeszkód, by stosować przepisy karne w zakresie ewentualnej niegospodarności, narażenia na szkodę itd. Nawet więc gdy zostaną same długi, można ustalić, na skutek jakich decyzji powstały i od kogo należy je egzekwować. Okazać się może, że nie będzie już z czego, ale przynajmniej będzie wiadomo, kto jest dłużnikiem. Dopóki uczelnia istnieje.

Tymczasem dla uczelni, wyłączonych wprost spod mocy prawa upadłościowego, przewidziano instytucję likwidacji. Polega ona na zadysponowaniu składnikami materialnymi i niematerialnymi majątku uczelni po zaspokojeniu lub zabezpieczeniu wierzycieli, w szczególności pracowników i studentów. Likwidacja wymaga zgody ministra, jednak po zapewnieniu studentom możliwości kontynuowania nauki (art. 26 – 27 ustawy z 27 lipca 2005 r. – Prawo o szkolnictwie wyższym), i kończy się wykreśleniem uczelni z odpowiedniego rejestru.

Ale co w sytuacji, gdy na zaspokojenie lub zabezpieczenie wierzycieli nie starcza majątku, a oferowane studentom warunki kontynuacji są dla nich nie do przyjęcia? Czy mamy tu lukę w ustawie powodującą, że likwidacja zaciera ostatni ślad po zadłużonej uczelni, pozostawiając rozczarowanych pracowników, kontrahentów i studentów? Racjonalny ustawodawca powinien to przewidzieć. Czy trzeba więc poprawić ustawę? Czy może należy utworzyć specjalny fundusz gwarancyjny zasilany z kolejnego parapodatku? A może jest prostsze rozwiązanie?

Sięgnijmy ponownie do wspomnianego przepisu: „Założyciel, za zgodą ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego, może zlikwidować uczelnię niepubliczną po zaspokojeniu lub zabezpieczeniu wierzycieli, w szczególności pracowników i studentów”. Aby więc przedwczesna zgoda na likwidację nie oznaczała sankcjonowania wydmuszki doskonałej, minister może jej odmawiać tak długo, aż uczelnia dopełni wymogu cytowanego przepisu. Może także odpowiednio wcześniej ogłosić, że trafił do niego wniosek o likwidację, wskazać dane likwidatora oraz sprawdzić, czy ten, powołany w trybie określonym w statucie uczelni, wezwał potencjalnych wierzycieli do zgłoszenia roszczeń. Nie przysporzy to uczelni zadłużonej ponad wartość jej majątku dodatkowych środków, ale da czas wierzycielom na zgłoszenie roszczeń.

Docelowo zapobieganie nadmiernemu zadłużaniu się uczelni czy wprowadzenie także w tym sektorze rozwiązań analogicznych do prawa upadłościowego czy Bankowego Funduszu Gwarancyjnego to zadanie dla ustawodawcy. Tymczasem wszystko w ręku ministra. Można też zawsze apelować do założycieli słabnących finansowo uczelni, by – w duchu społecznej odpowiedzialności – dokapitalizowali ich finanse.

Studentów, pracowników i kontrahentów uczelni niepublicznych nic i nikt nie zwolni od precyzyjnego określania ich praw i zobowiązań w umowach z uczelniami. Jednak w sytuacji niepokoju o stan konkretnej Alma Mater nie powinni zwlekać z udokumentowaniem ministrowi zgłoszonych wobec niej wierzytelności. Aby założyciel nie mógł powiedzieć, że można zlikwidować uczelnię... bo nie zgłosili się wierzyciele.