Sprawdzenie wiarygodności partnera często jest skomplikowane, ale są do tego odpowiednie narzędzia – mówi Janusz Władyczak, prezes Korporacji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych (KUKE).

Odkąd weszliśmy do Unii Europejskiej eksport polskich towarów, poza kryzysowym 2009 r., stale rośnie. Liczba ubezpieczających się eksporterów też rośnie?

Rynek rośnie o ok. 10 proc. jeśli chodzi o wartość ubezpieczonych transakcji. Natomiast dużo wolniej zwiększa się liczba podmiotów korzystających z ubezpieczeń. W efekcie dość pokaźny wzrost całego rynku ubezpieczeń należności, tak krajowych, jak i eksportowych, wynika głównie z tego, że firmy korzystające z tej formy zabezpieczenia działalności chronią większy obrót, a nie z tego, że poszerza się grono przedsiębiorców, którzy chcą się ubezpieczyć.

Kto się głównie ubezpiecza? Filie dużych międzynarodowych koncernów?

Międzynarodowe firmy mają swoje programy ubezpieczeniowe zarządzane przez ich centrale. Jeśli jest to np. firma holenderska, to ubezpieczy się w rodzimym Atradiusie. Spółka niemiecka czy austriacka skorzysta z oferty Euler Hermesa, a firma z Francji zapewne trafi do Coface’a. Natomiast chińskie przedsiębiorstwa korzystają z pomocy swojego Sinosure, który jest największym na świecie ubezpieczycielem w zakresie transakcji długoterminowych, co ma m.in. związek z ogromną ekspansją Państwa Środka w ramach inicjatywy Pasa i Szlaku. Międzynarodowe koncerny zabezpieczają zwykle obrót w ramach globalnej polisy, która jest obsługiwana przez centralę firmy i jednego ubezpieczyciela, co oczywiście wpływa na płacone za polisę w tak ogromnym kontrakcie stawki. Lokalnym ubezpieczycielom trudno w tym zakresie konkurować.

Jesteście zmuszeni kierować ofertę tylko do polskich podmiotów?

Współpracujemy z podmiotami zarejestrowanymi w Polsce. W portfelu mamy mało firm międzynarodowych. Są to podmioty, które produkują w naszym kraju i nie korzystają ze scentralizowanego systemu zarządzania eksportem. W takim przypadku mamy większe szanse, by przekonać do swoich usług.

Ubezpieczanie się przez spółki np. pochodzące z Francji u francuskiego ubezpieczyciela to przejaw patriotyzmu gospodarczego?

Jak najbardziej. To samo występuje w bankowości. Analizując jak otwierano w przeszłości w Polsce banki, można zauważyć, że szły one za swoimi firmami, a więc w pierwszej kolejności były to banki z obszaru niemieckojęzycznego. Z krajową bankowością zaczęliśmy wychodzić na zagraniczne rynki stosunkowo niedawno, co też ma związek z szerszą ekspansją polskich firm, które od kilku lat zdecydowanie odważniej inwestują za granicą – czy to w formie greenfield czy akwizycji, a nie jedynie eksportują usługi czy towary.

Z nielicznymi wyjątkami nie mieliśmy polskich banków.

Ale warto zwrócić uwagę, że w pozostałych krajach Grupy Wyszehradzkiej udział zagranicy w aktywach sektora bankowego był zawsze dużo wyższy. Polska to bardzo duży rynek wewnętrzny, więc można było osiągać efekt skali i osiągać wysoką rentowność i zyski, koncentrując się na operacjach lokalnych i to przy dość dużym rozdrobnieniu sektora. Dopiero ostatnio konsolidacja banków przyspieszyła, co ma związek ze zmianami regulacyjnymi, głównie chodzi o wymogi kapitałowe, i wyzwaniami technologicznymi. Dopiero niedawno polskie banki zaczęły szerzej wychodzić poza kraj, ustanawiając oddziały czy biura przedstawicielskie, podążając za swoimi klientami. Tak samo jak przed laty banki  francuskie, niemieckie czy skandynawskie, które nie tylko chciały obsługiwać polskich klientów, ale przede wszystkim pomagać swoim firmom operującym w Polsce.

Naprawdę nieliczne małe i średnie polskie przedsiębiorstwa eksportują. Jeszcze mniej ubezpiecza swoje transakcje. Jak je do tego zachęcić?

Wszystko opiera się na wiedzy i świadomości korzyści. Niestety edukacja ekonomiczna ciągle u nas kuleje, tak na poziomie klientów indywidualnych, jak i przedsiębiorstw. A przecież w dostępności rozwiązań finansowych w niczym nie ustępujemy krajom wyżej rozwiniętym. Tylko że tam wszyscy są od lat przyzwyczajeni do ich stosowania dzięki czemu często osiągają przewagę. Pozytywnym wyjątkiem może być faktoring, w wykorzystaniu, którego w relacji do PKB kraju jesteśmy jednym z liderów w Europie, a on też ma duże zastosowanie w transakcjach eksportowych.

Nasi przedsiębiorcy nie zdają sobie sprawy jak stosunkowo łatwo można bezpiecznie sprzedawać zagranicą?

Niestety tego nie doceniają. Ubezpieczenie samochodu czy majątku jest relatywnie popularne, a ubezpieczenie należności w ogóle. Ubezpieczania samochodowe to wymóg, a w przypadku eksportu takiego przymusu nie ma. Z reguły przedsiębiorcy dowiadują się o tego typu rozwiązaniach przypadkowo, albo gdy już dojdzie do straty. Wtedy zwykle inny znajomy przedsiębiorca mówi temu, który stracił: „przecież mogłeś się ubezpieczyć”.

Czyli mądry Polak po szkodzie.

Trochę tak. To wina systemu edukacyjnego, bo uczymy często o rzeczach nieistotnych. A później to ma wpływ na nasze życie, np. na inwestycje na rynku kapitałowym. Inaczej byśmy inwestowali, gdybyśmy mieli dobre ekonomiczne podstawy, dzięki którym nie balibyśmy się i wiedzielibyśmy jak działają dostępne instrumenty. A dobrze funkcjonujący rynek to więcej pieniędzy zasilających efektywne firmy, które podnoszą wydajność całej gospodarki. Akcje to prozaiczna rzecz do inwestowania. Robimy fundamentalną analizę, czy spółka nie jest zbytnio zadłużona, czy płaci dywidendę. Różnicujemy portfel albo lokujemy środki przez fundusze inwestycyjne.  A teraz mamy taką sytuację, że ludzie trzymają ciągle pieniądze w bankach na lokatach oprocentowanych poniżej inflacji i rekordowa jest sprzedaż obligacji skarbowych, które też nie dają większych szans na wyższą stopę zwrotu. A na giełdę pieniądze nie płyną. Bo o tym ciągle nic lub za mało uczymy. A co dopiero o eksporcie! Wykładowcy opisują tylko jakie są międzynarodowe dokumenty przewozowe. Nawet ich nie pokazują. Brakuje ekspertów od eksportu (trade finance), uczymy się go „w praniu”. W KUKE robimy czasem warsztaty dla studentów. Ale też nie mamy na to dużych zasobów ani środków. Musimy zejść do edukacyjnych fundamentów.

Przede wszystkim edukacja?

Tak. Plus to co staramy się ciągle robić, czyli szerzyć świadomość. Mówić, że jak się prowadzi biznes, to trzeba wiedzieć z kim, sprawdzić kontrahenta. Niezależnie czy za granicą, czy we własnym kraju. Tutaj dodatkowo mamy tendencję do przeceniania tzw. moralności płatniczej w krajach Zachodu. A przecież gdy wyślemy towar choćby do Włoch, to rzadko który z właścicieli małej i średniej spółki będzie później jechał np. do Kalabrii i próbował odzyskać swą wierzytelność. Trzeba znać drugą stronę transakcji. Często jest to skomplikowane, ale są narzędzia do sprawdzenia wiarygodności partnera. I warto się ubezpieczyć. Ubezpieczenie nie jest drogą fanaberią. Teraz ceny są dosyć niskie, szczególnie gdy eksportujemy do krajów UE.

Do Włoch czy Niemiec to jeszcze mały problem, ale na inny kontynent to już tak?

Nawet do Niemiec to już problem, bo rodzimy przedsiębiorca nie zna tamtejszego systemu prawnego. Tymczasem w KUKE otrzymuje instrument, który za symboliczną składkę jest w stanie go zabezpieczyć i windykacja będzie prowadzona za niego. A nawet jeśli windykacja się finalnie nie powiedzie, to wypłacimy odszkodowanie. Świadomość o tym jest jednak nikła i trzeba ją budować. Mamy lata zaniedbań w tym względzie. Stąd wszystkie nasze akcje, w tym z mediami, podnoszące świadomość istniejących rozwiązań finansowych.

Wchodzicie w skład Grupy Polskiego Funduszu Rozwoju – grupy instytucji wspierających rozwój gospodarki, w tym eksport. Jesteście już gotowi skutecznie pomagać rodzimym eksporterom po reformie tego systemu?

Nowy system wciąż się tworzy, choć oczywiście zaszły już duże zmiany. Instytucje wsparcia eksportu są pod jednym „parasolem”, co ułatwia koordynację działań. To jednak dopiero początek. Zaczęliśmy reformy, wprowadziliśmy rozwiązania i teraz usprawniamy działalność w poszczególnych obszarach. Ale świat nie stoi w miejscu, więc cały czas musimy patrzeć, w którą stronę ewoluują systemy wsparcia w innych krajach.

W Polskiej Agencji Inwestycji i Handlu (PAIH) zmieniło się sporo. Co głównego zmieniło się w KUKE?

PAIH posiada coraz więcej biur, które pomagają przedsiębiorcom robić biznes w ciekawych miejscach na świecie. To skuteczne rozwiązanie, które jednak w dużej mierze zależy od aktywności lokalnego przedstawiciela w zakresie ułatwiania kontaktów i informowania o zmianach regulacyjnych, rynkowych. W KUKE przede wszystkim nastąpiła zmiana mentalności. Choć to zabrzmi jak banał to klient stał się wreszcie najważniejszy.

Działacie bardziej prorynkowo?

Tak. Przestawiliśmy spółkę na myślenie komercyjne. Postawiliśmy na relację z klientem, zrozumienie jego potrzeb oraz responsywność. Kierujemy się zdrowym rynkowym podejściem.  Wdrożyliśmy zmiany, których efekty widoczne były prawie natychmiastowo. Podczas trzech ostatnich lat widać jak rośnie nasz udział w rynku i jak mocno jesteśmy obecni. Sami konkurenci mówią nam, że przez ten okres zmieniło się bardzo dużo i KUKE stało się liczącym graczem na rynku, a nie podmiotem, który pomimo swojego potencjału, szczególnie kadrowego, stopniowo oddaje rynkowe udziały. A taka była sytuacja, gdy rozpoczynaliśmy zmiany w spółce w momencie naszego przyjścia.

Jaki jest teraz wasz udział w rynku?

Ciężko jest go oszacować, bo dane są nieoficjalne. Łączny przypis składki to 200 mln zł co daje nam miejsce na podium wśród największych ubezpieczycieli należności w Polsce. Szybko rośniemy z roku na rok, ale wiele rzeczy jest jeszcze do zrobienia. Chociażby nowy centralny system informatyczny, które właśnie wdrażamy. Dotychczasowy jest naszym wąskim gardłem i nie daje szans na dalszy szybki rozwój, który następuje.

Teraz znalazły się na to pieniądze?

Mam wrażenie, że one zawsze były. Tylko kiedyś nikt nie chciał podjąć decyzji o cyfryzacji firmy, przez co konkurencja pod tym względem nam nieco uciekła, a spółka zaczęła tracić rynek, bo stawała się niewydolna obsługowo.

A teraz kto podjął decyzję o cyfryzacji KUKE?

Obecny zarząd w 2018 r. Jeśli mamy istnieć na rynku i się rozwijać to trzeba podejmować odważne decyzje. Inaczej zostalibyśmy skansenem, który musiałby w pewnym momencie przestać istnieć albo zostałaby tylko komórka zajmująca się jedynie działalnością gwarantowaną przez Skarb Państwa.  Tymczasem zdecydowanie lepiej mieć polski silny podmiot, bo on inaczej patrzy na współpracę z lokalnymi firmami i nie jest podatny na instrukcje z centrali, która w sytuacjach kryzysowych kieruje się dobrem rodzimego rynku. To lekcja jaką branża finansowa wyniosła z kryzysu 2008 r.

Z Polski eksportują głównie filie dużych międzynarodowych korporacji. Gdyby przeniosły produkcję do innych krajów, zostalibyśmy niemalże bez eksportu, bo eksport z sektora MŚP jest znikomy. W ramach grupy PFR mówi się o tym zagrożeniu?

Widzimy ten problem. Wszystkie działania, które prowadzimy, czyli ułatwianie działalności temu systemowi, różnego rodzaju programy, akceleratory biznesowe czy venture capital mają na celu wzmocnienie mikro, małych i średnich przedsiębiorstw, tak aby mogły się one szybciej rozwijać. W przypadku dużych firm są to z kolei zachęty inwestycyjne.

Eksperci nawołują do zróżnicowania geograficznego naszego eksportu, do wyjścia poza rynki europejskie. Tymczasem w 2018 r. udział naszego eksportu do UE wzrósł i osiągnął 80,3 proc. w całości.

Europa Zachodnia pozostanie kluczowym kierunkiem dla naszego eksportu. 70 proc. eksportu z krajów Europy odbywa się w jej ramach, podczas gdy eksport państw Afryki w obrębie tego kontynentu to zaledwie 20 proc., a w Azji to 60 proc. I to jest wartość! Oczywiście warto poszerzać rynki, dywersyfikować kierunki, by uniezależnić się od koniunktury w jednym obszarze geograficznym. Trzeba jednak być realistą. Często wskazuje się na ogromny rynek chiński, ale to mrzonka jeśli chodzi o sprzedaż tam naszych towarów, przynajmniej obecnie. Spójrzmy do jakich działań posunęły się Stany Zjednoczone w relacjach z Chinami, by coś zmienić w bilansie handlowym. Łatwiej nam eksportować do bliższych krajów, szczególnie biorąc pod uwagę strukturę tego kto eksportuje. Żeby eksportować do Azji Południowo-Wschodniej czy Ameryki Łacińskiej nie wystarczy wysłać maila z ofertą i czekać aż ktoś się na nią skusi. Trzeba tam pojechać, ale na to trzeba mieć pieniądze, ekspercką wiedzę i sporo czasu. Zwykle musimy też zatrudnić lokalnego przedstawiciela handlowego.

CZYTAJ TAKŻE:

Zawirowania w światowym handlu niepokoją eksporterów

To przerasta możliwości małych i średnich firm?

W większości przypadków tak. Chyba, że możemy handlować przez internet, ale wtedy nie są to z reguły znaczące wolumeny. Możemy mówić o dużych dynamikach na poszczególnych krajach, ale najczęściej to efekt niskiej bazy. Często jeden większy kontrakt z danym państwem znacząco zaburza statystyki.

Poza eksportem towarów jednak coś się dzieje, gdyż polskie firmy wchodzą na inne rynki poprzez fuzje i przejęcia?

Tak, jest większe zainteresowanie zagraniczną ekspansją. Pojawiają się możliwości inwestycyjne, szczególnie w Europie Zachodniej, żeby nabyć spółki, których właściciele chcą się wycofać z biznesu, gdyż przeżywają problemy albo dochodzi do zmiany pokoleniowej, a brakuje sukcesorów. W samych Niemczech jest mnóstwo portali, na których sprzedawane są spółki. We Włoszech i Francji to samo. Tamtejsze społeczeństwa się starzeją, a wielu właścicieli woli biznes spieniężyć, co powinniśmy wykorzystać. Widzimy też chęć produkowania przez polskie firmy w krajach, w których są niższe koszty energii czy pracy i ostatecznie produkt jest tańszy. Chodzi tu głównie o Białoruś czy Ukrainę, ale też Bałkany, czasem Indie, Tajlandię, Wietnam, Indonezję.

Powinniśmy się kierować na tanie, z punktu widzenia kosztów, rynki?

Zawsze trzeba patrzeć na potencjał. A ten na wymienionych rynkach na pewno jest, szczególnie jeśli spojrzymy na liczbę ludności. W krajach Azji Południowo-Wschodniej rozwój jest dosyć dynamiczny, co widać gdy się tam pojedzie. Widać jak tamtejsze społeczeństwa się bogacą i jak powstają nowe biznesy. Warto zwrócić uwagę na to czy kraj należy do lokalnego czy regionalnego stowarzyszenia. Inwestując w Malezji czy Tajlandii, mamy dostęp do całego regionu, bo tamtejsze kraje są stowarzyszone w ASEAN. Podobnie jest jakbyśmy otworzyli spółkę na Białorusi czy w Kazachstanie. Wtedy mamy bezcłowy dostęp do całego rynku Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej. Jeśli spółka zakorzeni się mocno na danym rynku i jej wolumeny sprzedaży rosną, to warto przeanalizować takie podejście.

Postuluje pan zrzeszanie się polskich eksporterów i ich współpracę poza granicami kraju?

Biorąc pod uwagę, że nasze firmy są relatywnie małe, to ich zasoby są ograniczone. Podchodząc do dużych projektów, dobrze byłoby, gdyby oferty składały konsorcja polskich spółek, które razem mogą osiągnąć znacznie więcej. Wtedy w projekcie uczestniczy kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt firm. Każda coś od siebie doda. Skupiając się pod przewodnictwem jednej większej firmy, mniejsi stwarzają jej i sobie samym szansę na pozyskanie kontraktu. Jeśli jedna, nawet duża firma, startuje sama, to często jej zasoby nie wystarczają, aby uzyskać zamówienie. Jeśli chcemy zdobywać rynki, trzeba się uczyć od najlepszych, a oni tak właśnie działają.

Najpierw to chyba nasi przedsiębiorcy powinni przestać ze sobą konkurować zagranicą? Być może ociera się to o zmowę, ale zwykle jest tak, że firmy z krajów zachodnich np. w Afryce oferują niemal jednolite ceny.

Nie powiedziałbym, że to zmowa, raczej zasady logicznego myślenia. Jeżeli o ten sam rynek i konsumenta „zabija się” dziesięć firm z Polski wytwarzających to samo, to nie ma to wielkiego sensu. Kończy się to zaniżaniem ceny i sami sobie robimy krzywdę. Powinno to być przemyślane. Jednak żeby to zrobić, trzeba ze sobą rozmawiać. Niestety nam Polakom często to trudno przychodzi.

Może dlatego tak trudno wypromować markę „Made in Poland”?

To bardziej złożony problem. Nie mamy dużych, znanych marek, które mogłyby znacząco zaistnieć choćby w Unii Europejskiej. Rozpoznawalność Polski jako znanego wytwórcy czegokolwiek jest nikła. Z niczym się nie kojarzymy, oprócz tego, że wykonujemy dobrze swoją pracę, a w kręgach biznesowych, że kraj szybko i nieprzerwanie od lat się rozwija. Natomiast ciężko komukolwiek z krajów rozwiniętych wskazać, co właściwie produkujemy. Markę można zbudować jak się ma pewną skalę działalności i tzw. dobry PR kraju. A ten PR pojawia się np. gdy przyjeżdża dużo turystów i oni widzą, co się w danym kraju dzieje. Obecnie oprócz Unii Europejskiej nikt na świecie za bardzo nie wie, co wytwarzamy.

Unia Europejska zawiera kolejne umowy o wolnym handlu, w tym z Kanadą, Japonią i Wietnamem. To pomoże naszemu eksportowi?

Na pewno go ułatwi. Wietnam dla wielu jawi się jako ten rynek, który może najwięcej zyskać na sporze Chin z USA. UE porozumiała się też z krajami MERCOSUR, a wiele u nas mówi się o konieczności ożywienia relacji z Ameryką Południową.

Ale te umowy o wolnym handlu działają w obie strony. Nie boimy się konkurencji?

Tak samo jak ciężko przekonać Japończyka do naszych towarów, podobnie będzie w drugą stronę. Ciężko będzie się przestawić na towar, który przypłynął z drogiej Japonii.  Ale dzięki porozumieniom otwierają się możliwości dla obu stron. Myślę, że bardziej dla naszych firm niż japońskich, które jak chciały wejść na nasz rynek to już w większej mierze to zrobiły.

UE zawiera umowy o wolnym handlu, a z drugiej strony jest wiele krajów, które zmierzają w stronę protekcjonizmu jak USA, Rosja czy Turcja?

To jest niepokojące, bo może dojść do efektu domina.

Zaczęły chyba Stany Zjednoczone?

I wydaje się, że USA są już spóźnione. W dodatku potęgę gospodarczą Chin i innych krajów rozwijających się stworzyły państwa zachodnie, bo przenosiły tam produkcję, myśląc krótkowzrocznie, nie do końca dbając o własne interesy. Liczył się czysty zysk z taniej produkcji.

Chińczycy poznali technologie i zaczęli produkować na własne konto. Trudno się im dziwić.

Wzbogacili się znacząco. I rozpoczęli globalną ekspansję, dążąc do przejmowania ważnych strategicznie firm w krajach zachodnich, ale też zapewniając sobie zasoby surowców naturalnych czy ziemi w Afryce, Azji i Ameryce Południowej.

W końcu to Państwo Środka.

Otóż to. Zachód, w tym USA, dał Chinom narzędzia, żeby zbudować potęgę i Chińczycy  z tego skorzystali. Mam wrażenie, że system, który nastawiony jest na permanentny wzrost zysków wpadł we własne sidła. Teraz powoli trwa wycofywanie się niektórych koncernów z chińskiego rynku. Mamy do czynienia z odwracaniem procesu globalizacji.

Są i bliższe problemy. Brexit ciągnie się niemiłosiernie, a Wielka Brytania jest naszym 2-3 rynkiem eksportowym w zależności od roku.

Na razie eksport na Wyspy nam rósł, bo lokalne firmy budowały zapasy przed kolejnymi datami wyjścia kraju z UE. Ale generalnie wpisuje się to w ogólny klimat niepewności, ale też rosnącego protekcjonizmu, coraz większych zagrożeń klimatycznych, zmieniających się aliansów geopolitycznych. Trzeba być gotowym na niekorzystne scenariusze.

I tu większą rolę mogą odegrać ubezpieczenia?

W przypadku brexitu nasi eksporterzy stawiają pytanie, czy ich towary przejadą przez kanał La Manche czy konsumenta brytyjskiego będzie stać, żeby te towary kupować. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której kurs funta będzie wysoki, gdy nagle kraj wyjdzie z Unii Europejskiej. Siła nabywcza społeczeństwa brytyjskiego raczej spadnie. Jest to okazja dla naszych towarów, które są nadal trochę tańsze niż te wytwarzane w zachodnich krajach UE. Tu pojawia się okazja, ale mogą pojawić się i cła. Nie wiadomo czy będziemy w stanie odzyskać swoje należności. To coś nowego na co przedsiębiorcy nie mają realnego wpływu. Nawet Brytyjczycy nie mają na to wpływu, działają chaotycznie i nieprzewidywalnie. Dlatego polskie firmy powinny tym bardziej korzystać z rozwiązań, które mogą zabezpieczyć potencjalne problemy płatnicze z tamtej strony.

Jak w kontekście splotu różnych niekorzystnych zjawisk na światowych rynkach widzi pan perspektywy naszego eksportu w przeciągu najbliższych 2-3 lat?

Nasze firmy są w stanie zawsze dobrze się odnaleźć. Patrząc na to jak nagle zamknął się rynek rosyjski, a później były problemy na Ukrainie, to odnaleźliśmy się sprawnie i przekierowaliśmy eksport na inne rynki. Ale można się obawiać, że zawirowań i utrudnień w handlu międzynarodowym pojawi się więcej. Naturalne będzie szukanie kolejnych rynków zbytu. Na szczęście Unia Europejska pozostaje silnym graczem, nawet pomimo obecnego spowolnienia koniunktury w strefie euro. Jak mówiliśmy, geograficzne kierunki eksportu trzeba różnicować. Jeżeli sami nie mamy ku temu potrzebnych zasobów, szukajmy pośredników, którzy sprzedadzą nasze produkty. Wielu pośredników można znaleźć w krajach takich jak Holandia czy Belgia. Stamtąd nasze towary trafiają na rynki afrykańskie, Bliski Wschód i do Azji. Często polski producent nawet o tym nie wie.

Tylko, że w ten sposób koło się zamyka, bo towary te są już oznakowane np. „Made in Holland” i tym samym zamykamy sobie drogę do budowy rozpoznawalnej polskiej marki?

Wszystko zależy od tego na jakim etapie rozwoju jest gospodarka. Zawsze jest dobrze dążyć do tego, aby być lepiej rozpoznawalnym. Jednak jeśli firma dopiero wychodzi na zewnątrz, to trudno narzucać jej, aby od razu się mocno promowała. Na to trzeba mieć zasoby, o których już mówiliśmy. Często na początku dochodzi do testowania nowych rynków i trzeba to robić w najbardziej dogodny dla siebie sposób. Mała firma nie będzie się kierowała tym, czy robi to pod polską marką czy nie. Przykładem są meble. To nasz hit eksportowy, ale większość odbiorców za granicą nie wie, gdzie są one produkowane. Dzięki temu nasze firmy meblarskie mogły się rozwinąć do dużych rozmiarów. Dopiero później, być może już niedługo, będą w stanie powalczyć o wykreowanie własnych marek.

– rozmawiał Artur Osiecki